Forum Forum o książkach nie tylko dla nastolatek Strona Główna
Home - FAQ - Szukaj - Użytkownicy - Grupy - Galerie - Rejestracja - Profil - Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości - Zaloguj
Barry trotter i bazczelna parodia

 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Forum o książkach nie tylko dla nastolatek Strona Główna -> Kosz
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ania93
Książniczka



Dołączył: 24 Kwi 2006
Posty: 646
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 17:19, 20 Maj 2006    Temat postu: Barry trotter i bazczelna parodia

Satyryczne, przezabawne spojrzenie na fenomen Harry’ego Pottera. Można w nim znaleźć sporo ironicznych aluzji pod adresem książek, lecz Gerber kieruje ostrze humoru głównie przeciw potworowi marketingowemu, jakim stał się Harry. Jednocześnie Barry Potter kipi twórczą energią, a prześmieszne podejście autora do magii mogłoby zaskoczyć nawet J.K. Rowling.

To naprawdę dobra parodia literacka, rzucająca nowe światło na książki Rowling i wychwytująca ich niuanse i irytujące szczegóły. Nie trafia do was Harry? – Barry was zachwyci!

Barry Trotter ma 22 lata i wciąż studiuje w Szkole Magii Hogwash. Nie musi się spieszyć, bo dzięki opowiadającym o nim książkom G.K. Rollin został milionerem, z radością zatem oddaje się rozkoszom pijackiego studenckiego życia. Owszem, stada Gumoli, którzy stale gromadzą się wokół Hogwashu, marząc o tym, by go zobaczyć, czy wręcz dotknąć, trochę wkurzają wiecznego studenta, ale Barry się nie łamie. Do chwili, gdy dociera do niego wieść, że Hollywood zamierza zekranizować pierwszą powieść Rollin. Wszyscy wiedzą, co to oznacza: utratę kontroli nad dziełem, tanie pamiątki i gadżety, kolejne miliony Gumoli wokół Hogwashu. Wraz z Bumblemorem opracowują plan: trzeba powstrzymać realizację filmu.


jeżeli sie zgodzicie to mogę wam tu całą książke wkleić bo ścągnełam z emulka.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ania93
Książniczka



Dołączył: 24 Kwi 2006
Posty: 646
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 17:22, 20 Maj 2006    Temat postu:

Na zachęte 1 rozdział


ROZDZIAŁ 1
KŁOPOT Z GUMOLAMI
Szkoła Czarnoksiężników Hokpok była najsłynniej­szą instytucją edukacyjną w magicznym świecie, a Barry Trotter jej najsłynniejszym uczniem. Sama jego obecność sprawiała, że co roku na każde wolne miejsce w Hokpoku zgłaszało się dwudziestu kandydatów niezważających na niezwykle wygórowane czesne. W rezultacie Barry i szkoła zawarli niepisane porozumienie: niezależnie od swych stop­ni Barry mógł pozostać w Hokpoku tak długo, jak tego pragnął. Właśnie rozpoczął jedenasty rok nauki. Umowa ta uwolniła go od irytującej potrzeby uczenia się; dzięki niej każdy wieczór z pory szaleńczego wkuwania zamienił się w porę odprężenia i kontemplacji wydarzeń minionego dnia. Pozostawało też sporo czasu na psoty.
Rozwalony wygodnie w rozłożystym fotelu sali wspól­nej Grafittonu przed wielobarwnym paleniskiem Barry w milczeniu żałował pozostałych uczniów. A także nauczy­cieli - w istocie każdego, kogo życie nie potoczyło się tak nieskazitelnie wspaniale, jak jego własne. Podkręcił dźwięk
w słuchawkach, w których grał jego ulubiony zespół Voj-na Toksycznej Agresji, grupa tak dalece wrogo nastawiona do świata, że każda piosenka, w której tytule nie pojawiało się słowo „zabić", była u nich automatycznie klasyfikowana jako ballada.
„Gromadzimy nasz strach i zmieniamy w boga", odczy­tał Barry. Zastanawiał się, co to do diabła znaczy. Jego myśli zaczęły się oddalać, jak zwykle w kontakcie z trudniejszym problemem.
Odkładając swój egzemplarz Egzystencjalizmu dla po­czątkujących, wyciągnął z kieszeni magiczną fajkę. Kupił ją tydzień temu w Parszywym Zakątku, czarodziejskiej dziel­nicy handlowej w Londynie. Barry uważał, że fajka dodaje mu dojrzałości i tajemniczości, jedynych cech, które nie kojarzyły się z jego statusem wiecznego ucznia. Dziewczęta zazwyczaj zgadzały się z tą opinią (przynajmniej gumolskie dziewczęta).
Fajki czarodziejów są o lata świetlne lepsze niż ich wer­sje gumolskie. Nie powodują nałogu, nie zamieniają ust w gnijące bagno. Nie trzeba też ich nabijać. Barry ścisnął w zębach swoje cacuszko.
- Colibri.
Fajka zapaliła się i ku sufitowi wzleciała smużka dymu. Główkę fajki zrobiono z najlepszej magicznej pianki mor­skiej, która zgodnie z reklamą zaczęła układać się w idealną replikę głowy swojego właściciela.
- Super - mruknął Barry.
Na sekundę odsunął ją od twarzy, przyglądając się po­wstałemu portretowi. Z jego ust sterczała nawet maleńka fajka — przypuszczał, że na niej pojawia się jeszcze mniejszy
portret... Rany, taka myśl wystarczyła, by mózg załamał się pod ciężarem.
Barry zakasłał. Jak dotąd nie zapalał jeszcze swojej fajki, używał jej wyłącznie jako rekwizytu. Oprócz zabaw dymem nie pojmował, co w tym atrakcyjnego. W ustach czuł smak, jakby żuł świeżą korę drzewa. Owszem, dym był zabawny -z dymu magicznej fajki można układać wszelkie możliwe kształty. Barry po kolei obdarzył się sombrerem, przeszy­wającą serce strzałą i diabelskimi rogami.
Pykając z fajki, zrozumiał, że jakiekolwiek szanse, by ni­niejsza książka dostała nagrodę Nikki, dosłownie ulatują z dymem. No cóż, pomyślał, skoro i tak spieprzyłem spra­wę, to równie dobrze mogę się zabawić.
— Niech to szlag. — Grudka żaru poleciała mu na kolana. Strącił ją błyskawicznie, ale i tak za późno. W odziedziczo­nej po ojcu pelerynie niewidce pojawiła się niewielka wy­palona dziura. — Cholera — mruknął Barry. — Lepiej zgaszę to świństwo, zanim się podpalę.
Fajka zgasła. Barry wsunął ją do kieszeni i cisnął książ­kę w ogień. Była magiczna, więc zaczęła krzyczeć. Bekając głośno po zjedzeniu stołówkowego puddingu ryżowego, naciągnął na ramiona pelerynę niewidkę i ruszył w stronę frontowych drzwi Hokpoku. Stanowił uosobienie lenistwa, chyba że nadarzała się szansa napytania komuś kłopotów, zarobienia trochę grosza, albo jednego i drugiego jedno­cześnie. Uwielbiał też sprawdzać, czy cierpliwość starego Bubeldora i pozostałych ma jakieś granice. Pierwsze kilka szkolnych lat wspominał mile - traktowano go wówczas w stylu o-patrzcie-to-ten-słynny-dzieciak; ludzie ciągle gapili się na niego, próbowali przyciągnąć jego uwagę, od czasu do czasu kradli mu majtki, z których część trafiała szybko na Alle-gore. Potem jednak, w zamian za kilkaset funtów, jakaś dziennikarka, znajoma jego gumolskiej ciotki i wuja, napisała parę niemal zupełnie fikcyjnych książek na temat jego życia. Wówczas zrobiło się naprawdę ciekawie.
W pobliżu drzwi przepłynął Prawie Bezmózgi Bill, ciąg­nący móżdżek i rdzeń kręgowy niczym dziecko samocho­dzik. Za sobą zostawiał ślad widmowego śluzu. Barry bar­dzo uważał, by nie wpaść na ducha i nie wzbudzić jego podejrzeń — choć gdy uczynił to po raz ostatni, wydał z sie­bie ciche „muuu" i od tego czasu Bill wierzył święcie, że po korytarzach szkolnych krąży niewidzialny upiór krowy.
— Drżę na myśl, jakież straszliwe okoliczności sprawi­ły, że jej duch został uwięziony w tych mrocznych salach. Może morderstwo albo nieszczęśliwa miłość? - powiedział parę dni później przy obiedzie Bill.
Barry naciągnął sobie wówczas mięsień brzucha, próbu­jąc się nie roześmiać.
Znalazłszy się przed szkołą, szybkim krokiem przeszedł przez brudny, cuchnący tłum dzieciaków. Wciąż nie potra­fił przywyknąć do smrodu, jaki atakował go każdego wie­czoru. Czy wszyscy fani świata są aż tak obrzydliwi? Nie był to zwykły nieprzyjemny zaduch zbyt wielu ludzi stło­czonych ciasno i pozbawionych dostępu do toalet, lecz na­trętny, gryzący, niepokojący smród, który mógł świadczyć o poważnych problemach zdrowotnych w skali bliskiej epi­demii. Dziś wieczór w powietrzu wisiał także znajomy odór pieczonego centaura. W połączeniu ze smakiem pozosta­wionym przez fajkę tworzył niewiarygodnie ohydną mie­szankę. Barry zakasłał i splunął, by pozbyć się niesmaku.Ślina wylądowała na głowie drobnej, chudej dziewczyny w okularach, która siedziała ze skrzyżowanymi nogami na gołej ziemi, czytając po raz kolejny sfatygowany egzemplarz Barry ego Trottera i kawioru filozoficznego*. Pomacała włosy i zerknęła w niebo. Barry zaśmiał się. Gdyby tylko wiedzia­ła, już nigdy nie umyłaby głowy!
Wkrótce dotarł do Zabronionego Lasu. Tuż za jego gra­nicą, na polanie stał Hamgryz, olbrzymi szkolny gajowy, otoczony wianuszkiem mniej więcej dwudziestu kobiet wszelkich rozmiarów i kolorów. Dwa centaury, Ptaszyn i Komeda, rozmawiały z Hamgryzem i paliły cienkie cyga­retki. Centaury, rzadko widywane bez beretów i nigdy bez ciemnych okularów, to dandysi magicznego świata.
Barry zrzucił pelerynę i wszystkie gumolskie dziewczęta jęknęły chórem. Nigdy mu się to nie nudziło.
* Książka ta w Ameryce ukazała się pod tytułem Barry Trotter i magiczna ikra. Jak wiadomo czytelnikom pierwszego tomu, ka­wior filozoficzny zawierał eliksir długiego życia, obdarzający każ­dego, kto go spożył, nieśmiertelnością (nie należy go mylić z elik­sirem długiego stania, obdarzającym mężczyzn wytrzymałością; to spora różnica). W każdym razie kawior filozoficzny przyciąg­nął uwagę złego lorda Vielokonta, który uważał, że jedyną potęgą większą od niego samego jest procent składany, i uznał nieśmier­telność za idealne uzupełnienie strategii „kupuj i czekaj". Po tym, jak Barry pokonał Vielokonta, Bubeldor zamknął puszeczkę z ka­wiorem w swoim biurku. Zamierzał ją wyrzucić, w końcu jednak dobrała się do niej mysz i zyskała nieśmiertelność. Co logiczne, pozostałe myszy uznały ją za mesjasza i od tej pory wewnątrz ścian i boazerii Hokpoku zaczął rozwijać się niebezpieczny kult.No, no, no, spójrz kogo tu mamy. Zakąsisz, kocha-niutki? — spytał Komeda.
Hej, Kom. Ptaszyn, daj kopyto. Kto się tam piecze?
Tam? Duduś, nigdy za nim nie przepadałem. - Ko­meda spojrzał znad okularów na Barry'ego. - Jeszcze jeden frajer, kapujesz.
Czas spadać, laseczki - dodał Ptaszyn, po czym wraz z Komedą poprawili berety i pocwałowali w las. W oddali było słychać łoskot samotnego bębna bongo.
Barry odwrócił się do olbrzymiego gajowego.
- Dzięki, Hamgryzie, stary druhu. - Cisnął osiłkowi monetę, a ten natychmiast ją upuścił. - Wiesz co robić. Przez parę godzin dotrzymaj towarzystwa twoim oswojonym bogartom*.
Hamgryz podniósł monetę i ugryzł.
- Dzięki, Barry - rzekł i odmaszerował chwiejnie w głąb lasu, ściskając w dłoni zawiniętą w gazetę butelkę.
Kolejny wieczór, kolejna seria szybkich numerków z fan­kami. Barry'ego już dawno znudziła ta rutyna, lecz w pe­wien osobliwy sposób dzięki niej potwierdzał, że jest kimś sławnym, kimś wyjątkowym. Poza tym (tłumaczył w du­chu) fanom także coś się należy.
- W porządku, dziewczęta, ustawcie się w kolejce do zaklęcia odwszawiającego i zaczynamy — rzekł. — Pamiętały­ście, żeby wziąć kąpiel?
* Bogart to istota zmieniająca kształty, która upodabnia się do tego, czego boimy się najbardziej, ucieleśnionego pod postacią najmniej lubianego aktora.
Następnego ranka przy śniadaniu Barry opisywał ze wszystkimi szczegółami swoje wyczyny grupce zasłuchanych włazityłków. Jak zwykle, żeńska część Hokpoku zasypywała ich pełnymi dezaprobaty spojrzeniami. W chwili, gdy szcze­gólnie oburzona uczennica piątej klasy, Penelopa Blagga, szykowała się do rzucenia na nich zaklęcia Gorączki Swę-dzączki, zjawiły się poranne sowy. Wszyscy szybko osłonili rękami szklanki i talerze, bo na stół posypał się deszcz piór, robaków i innych śmieci. Sowy to paskudni doręczyciele.
Barry dostał list od dyrektora szkoły. Pokazał go wszyst­kim.
Może to dobre wieści? Może Stary Snajper dostał raka różdżki? - podsunął Manuel Rodriguez, trzecioroczniak, który nie pojawi się już więcej w książce, ale został do niej wciśnięty na dowód, że nie wszyscy bohaterowie tej historii to biali Anglicy z klasy średniej.
Mało prawdopodobne. To wrzaskun. - Barry otworzył kopertę.
Przyjdź do mnie natychmiast - zagrzmiał głos dyrek­tora zabierz ze sobą tego nicponia Lona.
Wokół rozległy się chichoty. Barry uciszył je szybko gniewnym spojrzeniem i wyćwiczonym gestem.
Lon Gwizzley, najbliższy kompan Barry'ego, był w isto­cie nicponiem, a już na pewno bardzo mało poniem. Na piątym roku przeżył tragiczny wypadek w czasie meczu ąuidkitu - Palanciarz walnął w głuszek tak, że ten z wiel­ką prędkością wbił się w głowę Lona i wkręcił na amen.
Wszelkie próby usunięcia piłki sprawiały tylko, że wbija­ła się głębiej. W końcu wyszła drugą stroną, pozostawiając w głowie Lona dziurę na wylot wielkości średniej monety (przy sprzyjającym wietrze dziura świstała). Siostra Pom-mefritte sprokurowała mu nowy mózg, korzystając z nie­zbyt rozwiniętego mózgowia pośpiesznie uśpionego złotego retrivera. W efekcie Łon uzyskał umysł tępego, poczciwego siedmiolatka. Pozostało mu też sporo zdecydowanie psich skłonności.
~ Chodź — rzucił Barry, odrywając Łona od wiecznego lizania się tu i ówdzie. - Stara Broda chce się z nami wi­dzieć. — Łon śmierdział gorzej niż zwykle. - Znów wyta­rzałeś się w kupach szopa? — Łon ganiał także samochody. Z drugiej strony był niezwykle wierny.
Gdy wychodzili z sali, od ściany za ich plecami odbiło się Zaklęcie Gorączki Swędzączki.
- Świnie! - wrzasnęła Penelopa.
***
- Pfft. - Alpo Bubeldor przetasował karty, przyglądając się rozbitemu w dole obozowisku dziwnie przypominające­ mu Woodstock. Wybrał jedną z talii. - Aspałek? Nie, do diabła.
Na trawniku pod Hokpokiem rozciągało się wyjątko­wo mało atrakcyjne morze namiotów. Stało tam od kil­ku tygodni, odkąd w świątecznym numerze „Fajtu" ktoś opublikował mapkę pokazującą drogę do szkoły. Fajtniesz z wrażenia, brzmiało motto gazety i rzeczywiście jej poziom balansował na poziomie ziemi. Słynęła głównie z tego, że wszystkie zdjęcia kobiet przerabiano w niej tak, by posta­ci wyglądały na nagie. Cudownie wpływało to na nakład, chyba że na pierwszą stronę trafiła Margaret Thatcber. Tak czy inaczej, trawnik przed Hokpokiem niemal natychmiast zamienił się w sięgające kostek błotniste bajoro, chlupiące pod stopami niezliczonych czytających „Fajt" i uwielbiają­cych Barry'ego gumolskich przybyszy. Bubeldor skrzywił się, widząc, jak ktoś bezczelnie załatwia się do jeziora. Wy­mamrotał jakieś słowo i mały, podobny do minoga potwór morski wgryzł się w intymną część ciała winowajcy.
— To go nauczy — powiedział głośno Bubeldor.
Usłyszał głośny plusk. Gumole spychali się ze skały pod
Hokpokiem z częstotliwością pięciu osób na godzinę. Miej­scowy kraken miał prawdziwe używanie. Wystawił nawet z wody jedną z macek, trzymając w niej zachęcającą tablicz­kę: skaczcie. Niestety, w żaden sposób nie zmniejszało to liczby nieproszonych gości - z każdym dniem przybywali nowi fani.
Hippisi, pomyślał dyrektor, widząc, jak para fanów bawi się w trawie w „książkę o dwóch okładkach". Narkomani, gracze RPG. Gdyby mógł, zmieniłby wszystkich w popiół, nawet nieśmiałe dzieciaki mające słabość do bohaterów i zręcznego marketingu. W tłumie jednak pojawiali się też dorośli. Może to byli fani książek, a może wilki w owczej skórze szukające łatwej zdobyczy.
- No cóż - rzekł filozoficznie. - Bóg strzeże pijaków, blondynek i Gumoli. — Z rozłożystego rękawa Bubeldora wyleciał as. - A, tu jesteś, łobuzie.
Czy tu chodzi odziewczyny, o sprzedaż mapy, czy coś jeszcze, o czym zapomniałem? - zastanawiał się Barry, gdy wraz z Lonem wdrapywali się po kruszących się schodach wiodących do gabinetu Bubeldora. Jeśli o mapę, nikt nie mógł mieć do niego pretensji. Potrzebował gotówki. Jego ojciec chrzestny, Sknerus Blach, wtopił cały spadek w kre­tyński interes, który nie wypalił, a Barry już dawno wydał kasę, którą dostał od J.G. Rollins za prawo do opowiedze­nia historii swojego życia. Całe lato spędzone w świecie Gumoli - w dodatku w jego ohydnym, durneyowskim za-' kątku tego świata — wymagało wielu papierosów i jeszcze więcej piwa.
Ale Bubeldor tego nie kupi. W zeszłym roku chciał, żeby Barry w końcu ruszył tyłek.
— W całych dziejach Hokpoku nikt nigdy nie został przez pięć lat z rzędu w klasie - zagrzmiał. — Trotter, przynosisz wstyd całej szkole. Wiem, że robisz to specjalnie. Cała ta sława zamieniła cię w kosmicznego lenia, ledwie magiczne­go śmierdziela. Zrób nam tę grzeczność i przejdź na stronę Ciemniaków, a nigdy nie dojdą do siebie!
Stary zasuszony czarodziej miał rację, przyznał w duchu Barry, ale kto mógłby mieć do niego pretensje, że wciąż jest uczniem? Tu był królem, bogiem, sławny, otoczony wianuszkiem naiwniaków z zapałem pożyczających mu sa­mochody, robiących pranie i spełniających każde życzenie wielkiego Barry'ego Trottera. Stąd droga wiodła już tylko w dół.
Z perspektywy Barry'ego ostatni numer udał się nadzwy­czajnie. Nie tylko dostał niezłą sumkę za mapę, ale na traw­niku przed Hokpokiem zebrał się też oszalały, cuchnący
tłum fanów. Żaden nauczyciel nie uwali go w obecnos'ci pięciotysięcznej protrotterowskiej armii.
Jednakże fani zaczynali irytować nawet jego. Ich ciągłe kretyńskie okrzyki uwielbienia idealnie uzupełniały w war­stwie dźwiękowej fatalne wrażenie wzrokowe wzmocnione jeszcze przez niebezpieczne, chwiejne namioty i niewiary­godnie obdarte ciuchy. Byli bezczelni i s'mierdzieli — a po­tem odkryli bimbrownię Hamgryza i wówczas zaczęły się prawdziwe awantury.
Każdy rozsądny człowiek trzymał się z daleka od Ham-gryzowych zapasów trunków, bo jeśli nie załatwił go sam Hamgryz, z pewnością robił to wyjątkowo mocny bimber. Pięciolitrowa butla magicznego dziewięćsetprocentowe-go koniaku załagodziła sprawę, przynajmniej jeśli chodzi o kontakty Hamgryza z Barrym. Gajowy wciąż nie zno­sił Gumoli, a oni, jakoś to wyczuwając, prześladowali go z jeszcze większym zapałem. Hamgryzowe metki tylnometanowe posłały kilku intruzów do szpitala, inni oślepli po wypiciu nieoczyszczonego alkoholu, lecz Barry wiedział, że fanów mu nie zabraknie.
Wspinaczka po schodach ciągnęła się niemiłosiernie.
— Narrator mógłby trochę przyspieszyć - mruknął Barry.
Lon zaskomlił aprobująco.
Gdy dotarli do drzwi gabinetu Bubeldora, nagle z góry opadło na nich stado przyczajonych wśród cieni nietope-rzy-kieszonkowców. Wszystko co zdołały podwędzić te zdradzieckie torbacze trafiało do zacięcie konkurującego z Grafittonem domu Slizgorybu i biada uczniowi, któ­ry próbował cokolwiek odzyskać. Nietoperze nie tykały Barry'ego, Lon natomiast był ulubionym celem, bo często
nosił w kieszeniach cuchnące zakąski. Rozpaczliwie wyma­chując rękami, pobiegli w stronę drzwi, które otwarły się automatycznie.
-Trotter...
Barry i Lon przystanęli; drzwi zatrzasnęły się za nimi.
- Profesorze — wydyszał Barry — chcę, żeby pan wiedział, że po prostu przeprowadzałem z tymi dziewczynami wywiad do szkolnej gazetki.
Bubeldor odwrócił się. Sprawiał wrażenie znudzonego i zmęczonego.
- Trotter, wiesz doskonale, że nie mamy szkolnej gazetki. A jeśli gumolskie dziewczyny są dość głupie, by pozwolić ci się zbliżyć na pięćdziesiąt kroków, to zasługują na wszystko co je spotyka. Chodzi mi o coś znacznie poważniejszego.
Podejdźcie do okna.
Przyjaciele spojrzeli na rozśpiewane, falujące masy za­błoconych Gumoli. Były ich tysiące i ani jednego toi toia. Niemal widzieli ten smród unoszący się nad nimi niczym rozgrzane powietrze nad szosą.
- Spójrzcie na tych kretynów. To wygląda jak cholerny konwent - warknął Bubeldor. - Wiecie, że dziś rano musia­łem przyjąć poród? Porody gumolskie to paskudna sprawa. Oczywiście nazwali dzieciaka Barry. Tak mnie zbrzydzili, że
o mało na niego nie zwymiotowałem.
Barry wychylił się przez okno, co natychmiast zelektry­zowało tłum. Zebrani zaczęli wznosić okrzyki, rozwijając transparenty pełne błędów ortograficznych.
Wynocha! - ryknął Barry.
Powiedział „co za radocha"! - zawołał któryś z Gumoli.
Hurra! Niech żyje Barry Trotter!
Idiota - rzucił Bubeldor. - Teraz nigdy się ich nie pozbędziemy - chwycił Barry'ego za łokieć. - Odejdź od okna, nim narobisz więcej szkód.
Bubeldor błyskawicznie polizał kciuk, odgarnął grzywkę Barry'ego i potarł bliznę na jego czole. Blizna w kształcie pytakrzyka* stanowiła pamiątkę po walce, jaką Barry sto­czył w dzieciństwie z lordem Vielokontem. Stanowiła też dowód jego wspaniałych magicznych zdolności. Bubeldor uważał ją za pomyłkę.
- Odwal się! - Barry odepchnął na bok pachnącego paczulą i naftaliną starego maga.
Odwrócili się i ujrzeli Łona wsuwającego do ust węższy koniec teleskopu Bubeldora. Od dnia wypadku Lon uwiel­biał gryźć najróżniejsze przedmioty.
- Lon, nie!
Zaskoczony Lon przewrócił puszkę magicznych mró­wek, które wysypały się na podłogę i zaczęły układać w nie­przyzwoite wyrazy.
Stary dyrektor z najwyższym trudem zapanował nad sobą.
- Posłuchajcie, wy dwaj. Skupcie się, żebyście mogli jak najszybciej opuścić ten pokój.
* W świecie gumolskim pytakrzyk to zarzucony znak in­terpunkcyjny, w połowie pytajnik, w połowie wykrzyknik, jak w zdaniach: „Co to było, do diabła?!", albo: „Co ja zjadłem?!". Matka Barryego, osoba chronicznie zagubiona i łatwo wpadają­ca w entuzjazm, miała skłonność do pytakrzyków, stąd właśnie kształt blizny Barry'ego.W kącie ulubiony feniks Bubeldora, Skierka, zatrzepotał skrzydłami, dziobiąc od niechcenia karmę z mielonych az­bestowych muszelek.
Bubeldor uniósł egzemplarz „Fajtu".
- Ktoś', podejrzewam, że ostatni pomiot klanu Malgnoyów snujących się po domu Slizgorybu - Barry miał nadzieję, że jego twarz nie zdradza gwałtownej ulgi przekazał tej gazecie wskazówki, jak dotrzeć do Hokpoku. Stąd te stada imbecyli na dole. — Z rozmachem cisnął gazetę do kosza. - Za stary już jestem na takie wątpliwe atrakcje.
Perspektywa kary oddaliła się i myśli Barry'ego zaczęły błądzić. Przebiegł wzrokiem po tytułach książek w biblio­teczce Bubeldora - Nosiła żółty bap, Gabinet tortur Lady Harriet, zauważył też swoją ulubioną pozycję Więzień w szkole dla kobiet, czyli prywatny dziennik Phineasa Banta-ma-Pulleta, Biczownika. Jako pierwszoroczniak Barry był wstrząśnięty. Jedenaście lat później czuł wyłącznie rozba­wienie. Bubeldor miał dość osobliwe upodobania, ale też kto ich nie ma? Szelest papieru lądującego w koszu wy­rwał go z zamyślenia i Barry usłyszał słowa dyrektora:
Nasze zaklęcia maskujące nic nie dają. Trzeba choć odrobiny inteligencji, by dać się omamić, a to stado w dole ma IQ równe zeru.
Jak ktoś mógł zrobić coś takiego? I po co? Dla odro­biny pieniędzy. - Barry parsknął wzgardliwie i przyznajmy, niezbyt subtelnie. - Życie to nie tylko pieniądze, zawsze to powtarzam. Prawda, Lon?
Ano. - Po podbródku Łona spłynęła strużka śliny.
Boże, ale z ciebie osioł, Gwizzley. - Bubeldor przez moment milczał, przymykając oczy. Ścisnął palcami nasadę
nosa. - Przepraszam, od tych upiornych zawodzeń dosta­łem strasznej migreny. Choć już w tej chwili sytuacja jest tragiczna, może być dużo, dużo gorzej, jeśli sprawdzi się to, co piszą w dzisiejszym „Wróżbicie Codziennym". - Zgarnął gazetę z biurka i wręczył Barry'emu. pupa — wypisały mrówki.
O co chodzi? „Skandaliczna sprawa ocen za seks wstrząsa światem akademickim"? - spytał Barry, odczytu­jąc nagłówek.
Nie, niżej - odparł Bubeldor.
„Nowe kary za sodomię okrzyczane niewiarygodnie drakońskimi"?
Pokaż to! - krzyknął Bubeldor, wyrywając mu gazetę. Na próżno przebiegał ją wzrokiem; Barry wymyślił ten. ty­tuł na poczekaniu. — Uważasz, że to śmieszne? - warknął stary czarodziej i dźgnął palcem w artykuł. — O, tu.
„Magiczny chłopiec wkracza do kin" - odczytał Bar­ry. - „W Mieście Snów aż szumi na temat filmu Barry Trot-ter i nieunikniona próba zrobienia kasy, który ma wejść na ekrany za miesiąc. Fani książkowej serii fantasy szykują się do szturmu na kina całego świata. Bracia Wagner rozpo­częli produkcję wielkobudżetowej biografii z nadzieją, że promocyjne i marketingowe szaleństwo uczyni z filmu ol­brzymi międzynarodowy hit, jeszcze większy niż wcześniej­szy fenomen książkowy".
Nie rozumiem — przyznał Barry. - Przecież to tylko pomoże Hokpokowi. Wie pan, co mówią. Grunt to re­klama.
Bubeldor aż klepnął się w czoło, słysząc te słowa, i z fałd jego szaty wyleciał z trzepotem błękitny mól.
-Trotter, jesteś durniem. Iłe dzieci czyta książki w dzi­siejszych czasach? Jedno na dziesięć, na sto? A przecież spójrz na zewnątrz. - Gdy odsunął zasłonę, o szybę uderzy­ła pecyna czegoś (nie było to błoto).
- Chcemy Barry'ego! - ryknął tłum.
Bubeldor odpowiedział obelżywym gestem i usłyszał chóralne gwizdy.
- Masz pojęcie, ilu ludzi zjawi się tu po filmie? Biorąc pod uwagę wpływy z zagranicy, z rynku wideo i DVD, w sumie obejrzy go jakieś sto milionów ludzi. To oznacza, że pięć­ set tysięcy osób zbierze się na naszym trawniku, śpiewając,
walcząc, krwawiąc i Bóg jeden wie co jeszcze robiąc.
uh-oh - wypisały mrówki. Lon z chichotem rozgniótł stopą ostatnie h.
Gdy ta potworna perspektywa w pełni dotarła do Barry'ego, spłynęła mu po czole strużka potu.
Może po prostu przeniesiemy Hokpok? No wie pan, magicznie?
Nie możemy - odparł Bubeldor. - To kwestia ubezpie­czenia. Nasi prawnicy z firmy Wiedźmin i Wyvern twier­dzą, że przeprowadzka oznaczałaby bankructwo. Równie dobrze moglibyśmy od razu zamknąć szkołę i wrócić do kursów korespondencyjnych. Uznałem zatem, że skoro to wszystko dzieje się przez ciebie, ty masz to naprawić. Powstrzymaj ten film, Barry Trotterze albo Hokpok przej­dzie do historii.
-Ale sko... skoro to Malgnoy zaczął... - zaprotestował bezwstydnie Barry.
- Jego rodzice są w radzie nadzorczej — uciął Bubeldor. - Twoi rodzice są w grobie.
- No dobra, dobra.
To może być moja następna książka, pomyślał Barry i w jego głowie odezwał się dzwonek kasy. Zadzwonię do J.G. i... - nie, właśnie takie myślenie ściągnęło na nich kłopoty.
Czy Lon może mi pomóc? I Herbina?
Lon to nasz jedyny uczeń specjalnej troski, wątpię za­tem, by ktokolwiek za nim tęsknił. Odrobina ruchu dobrze mu zrobi. Panna Gringor pracuje w szkole dla opóźnionych magicznie, w Hogsbiede. To, czy zechce pomóc, zależy wy­łącznie od niej.
Ktoś zapukał do drzwi i do środka wpadł Hamgryz. Jak zawsze, miał na głowie sfatygowaną czapeczkę baseballową reklamującą karmę dla smoków.
Psorze Bubeldor, paru Gumoli znów włamało się do mojej chaty. Grzebią mi w drobiazgach. - Drobiazgi Ham-gryza były wielkości namiotu. — Mogę ich zabić?
Wiedźmisyny—mruknął Bubeldor. - Nie, Hamgryzie, ja się tym zajmę. - Podszedł do drzwi, odwrócił się i rzekł niemal ojcowskim tonem: — Barry, los całej szkoły jest w twoich rękach. Jeśli znajdziesz się w tarapatach i uznasz, że nie zdołasz powstrzymać realizacji filmu, przypomnij so­bie jedno. - Położył dłoń na ramieniu Barry'ego. - Jeżeli zamkniemy Hokpok, będziesz musiał poszukać sobie pra­cy. - To rzekłszy, odszedł z gajowym.
Lon zgarnął z ziemi garść mrówek, pozostawiając na podłodze samotne szła.
Błe. - Otrząsnął się, wystawiając język.
Sam nie ująłbym tego lepiej — odparł Barry.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Golden Rose
Gaduła



Dołączył: 14 Wrz 2005
Posty: 1131
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: po drugiej stronie lustra

PostWysłany: Sob 17:54, 20 Maj 2006    Temat postu:

Uważam że książka jest świetna! Zabawna, śmieszna no po prostu super Wink mi się podobała

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Golden Rose
Gaduła



Dołączył: 14 Wrz 2005
Posty: 1131
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: po drugiej stronie lustra

PostWysłany: Sob 18:28, 20 Maj 2006    Temat postu:

Cytat:
Barry bar­dzo uważał, by nie wpaść na ducha i nie wzbudzić jego podejrzeń — choć gdy uczynił to po raz ostatni, wydał z sie­bie ciche „muuu" i od tego czasu Bill wierzył święcie, że po korytarzach szkolnych krąży niewidzialny upiór krowy.— Drżę na myśl, jakież straszliwe okoliczności sprawi­ły, że jej duch został uwięziony w tych mrocznych salach. Może morderstwo albo nieszczęśliwa miłość? - powiedział parę dni później przy obiedzie Bill.
Barry naciągnął sobie wówczas mięsień brzucha, próbu­jąc się nie roześmiać.


To mi się strasznie podobałoWink z pierwszego rozdziału

Cytat:
No cóż, pomyślał, skoro i tak spieprzyłem spra­wę, to równie dobrze mogę się zabawić.


CAŁA książka jest superancka


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
sujeczka
Adminka



Dołączył: 25 Cze 2005
Posty: 25915
Przeczytał: 1 temat

Pomógł: 27 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 21:05, 20 Maj 2006    Temat postu:

wklej tu całą Wink proszę.... =D zapowiada się świetnie Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
martucha
Szalona pisarka



Dołączył: 20 Sie 2005
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: poznań

PostWysłany: Nie 12:52, 21 Maj 2006    Temat postu:

ten temat juz jest w dziale Harry Potter ale jeśli wkleisz jeszcze kilka rozdziałów to ci wybacze ;D

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ania93
Książniczka



Dołączył: 24 Kwi 2006
Posty: 646
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 18:57, 21 Maj 2006    Temat postu:

Nie patrzyłam na ten dział o HP bo chociaz to moja ulubiona ksiażka to chyba wiem onim wystarczając dużo.


ROZDZIAŁ 2
RZEŹNIK Z HOKPOKU
Zagnawszy do puszki klnące mrówki, Barry i Lon wyszli z gabinetu Bubeldora. Sprawdzili czy dokładnie zamknęli drzwi. Ostatnim razem, gdy Skierka wydostał się na ze­wnątrz, niemal z całego domu Pufpifpaf pozostały zwęglo­ne zgliszcza. Dziwne, jak łatwopalne okazywały się stare zamki zbudowane z wilgotnego kamienia.
Na szczęście dla chłopców większość bandyckich nieto­perzy zapadła w lekki sen. Te nieliczne, które jeszcze nie drzemały, zajęły się bez reszty paleniem papierosów, napi­naniem mięśni i napaściami na swoich kompanów. Bar­ry i Lon przeszli obok na paluszkach, nie przeszkadzając skrzydlatej mafii.
Czytelnicy Barry ego Trottera i Czary Tajemnic wiedzą doskonale, że Bubeldor często odpowiadał na zew natury, posługując się niezwykle udatną, porcelanową reprodukcją głowy Barry'ego. Dyrektor wystawił swój nocnik na kory­tarz, by domowe skrzaty mogły go opróżnić. Niczym na­prowadzona radarem, łydka Łona trafiła wprost w naczynie, zrzucając je ze schodów z pluskiem i hurgotem. Spłoszone nietoperze pomknęły ku nim.
- Biegiem! - wrzasnął Barry.
W głębi korytarza dostrzegł uchylone drzwi.
- Szybko, tutaj! — krzyknął.
Lon wpadł do środka tuż za nim. Obaj natychmiast tego pożałowali.
- O Boże — jęknął Barry. - Ze wszystkich pomieszczeń musiałem wybrać właśnie to...
Znaleźli się w budzącej grozę południowej łazience na piętrze, siedzibie jednego z najmniej lubianych hokpockich duchów, Furczącej Fanny.
Kto tam? — dobiegł z jednej z kabin drżący, wyso­ki głosik. W powietrzu wisiała dławiąca woń wyziewów upiornych wnętrzności Fanny. — Och — jęknęła Fanny, wstrząśnięta kolejną salwą gastryczną. - Idźcie sobie. Nie­dobrze mi.
Błe. - Lon ścisnął palcami nos.
Buu - odparła Fanny.
Fanny, cokolwiek jesz, przestań.
Barry starał się oddychać przez usta. Na zewnątrz nie­toperze tłukły drobnymi ciałkami o drzwi, wysyłając im bezrozumne wiadomości w alfabecie Morse'a.
- Nie krzycz na mnie! Wszyscy mnie nienawidzą. [Purk!]. Ale to nie moja wina - odparła słabo Fanny. — Cierpię na nietolerancję laktozy. [Brip].
Fanny była pierwszoroczniaczką, która zginęła w 1952 po tym, jak grupa ślizgorybskich trzecioroczniaków pew­nego wieczoru doprawiła jej kolację mnóstwem sera. Gdy w skurczach wyruszyła na spotkanie Stwórcy, poprzysięgła
im zemstę i wkrótce tajemniczy, niemal namacalny smród, towarzyszący jej prześladowcom, doprowadził ich wszyst­kich do szaleństwa. Żaden powiew nie był w stanie go prze­gnać, żadne mydło nie zdołało usunąć siarkowego piętna nieszczęśliwych jelit Fanny. Jedynym wyjściem pozostawała śmierć. Gdy jej prześladowcy skończyli ze sobą, Fanny za­mieszkała w łazience, w której dokonała żywota. O ironio, wkrótce zamykanie pierwszoroczniaków w łazience Fanny stało się ulubioną rozrywką hokpockich łobuzów.
Powoli hurgot nietoperzy ustał. Barry uchylił drzwi, wpuszczając do środka strumyczek słodkiego, świeżego po­wietrza. Droga była wolna.
— Dobra, Lon, idziemy — rzekł. — Na razie, Fanny.
- Nikt mnie nie lubi — poskarżyła się Fanny. Resztę jej zdania pochłonęła erupcja z jelit.
Gdy Lon i Barry skręcili za róg, ujrzeli nagle jedną z naj­barwniejszych mieszkanek Hokpoku, zwierzęcą profesor McGoogle. Niegdyś przełożona Grafittonu i przykładna członkini grona pedagogicznego Hokpoku, obecnie spek­takularnie zaniedbana, McGoogle padła ofiarą całej serii dramatycznych wydarzeń, które ściągnęli na szkołę Trot-ter i jego kumple. Po latach chaosu - począwszy od nie­ustannych żałosnych prób lorda Vielokonta pozbycia się Barry'ego, poprzez niezliczone durnowate psikusy Ferda i Jorgego Gwizzleyów, aż po pojawienie się niedomytych tłumów u bram szkoły — jej niezwykle uporządkowany umysł trzasnął. W jednej chwili surowa profesor McGoogle zamieniła się w wariatkę światowej klasy, krążącą po szkole w sukience z worka po mące i żywiącą się wyłącznie odpad­kami ze studenckich kubłów. Cudem medycznym można nazwać fakt, że przetrwała tak długo. Ludzie szeptali mię­dzy sobą, że Bubeldor trzyma ją w tajnym sekslochu, gdzie stary zbzikowany zboczeniec odsłania przed nią genitalia zbyt pomarszczone, by dało się to opisać słowami. McGo-ogle, niegdyś potężna czarownica, obecnie zamieniała się w kota tylko podczas rui, która w jej wieku nie następowała na szczęs'cie zbyt często.
- Sio — wydyszał Barry.
Znękana kobieta syknęła, obryzgując go cuchnąca śliną, i odwróciła się na pięcie. Odbiegła, klikając długimi pa­znokciami o kamienną posadzkę. Nietoperze skręciły gwał­townie i poleciały za nią - durny wybór, biorąc pod uwagę, że nie miała przy sobie nic prócz swego rozumu, który też trudno nazwać czymś imponującym. Barry i Lon słyszeli jej oddalające się kroki. Potem ich uszu dobiegł głośny huk, gdy pani McGoogle wpadła na coś metalowego.
Barry, jak długo nas nie będzie? - spytał Lon.
Ile potrwa powstrzymanie filmu? Nie wiem.
Bo chcę wziąć z pokoju czapkę.
Doskonały pomysł - przytaknął Barry. Czapka Łona, dwustożkowy, wełniany model ozdobiony podobizną reni­fera, była nieodzowna, gdy wybierali się w świat Gumoli. Solidne nauszniki zasłaniały oba wyloty dziury, tłumiąc we­sołe poświstywanie wiatru. - Nim jednak to zrobimy — do­dał - chciałbym odwiedzić Zeda.
Zed Gromgar był zbrojmistrzem Hokpoku, byłym Ze-rorem zwolnionym przez ministerstwo po zabiciu zbyt
wielu Gumoli w wojnie przeciw Śmieciożercom*. Miał za złe Barry'emu, że nie trafił do żadnej z książek. Uważał się za idealny przykład twardego gwiazdora akcji.
Barry nie dziwił się J.G. Rollins, że nie uwzględniła Zeda w swych powieściach - zbrój mistrz stanowił ucieleśnienie błędów i wypaczeń, koszmar rodziców, rynkową truciznę. Brutalny, stale skłonny do bójki, niewiarygodnie wredny... Nawet najdelikatniejsza karykatura Zeda sprawiłaby, że cała seria w mgnieniu oka zniknęłaby z bibliotek szkolnych całe­go świata. Do diabła, Zed był za ostry nawet dla Barry'ego, gościa, który regularnie skopywał tyłek lorda Ciemniaków. W wersji książkowej seria o Trotterze nadawała się dla wszystkich, bez ograniczeń wiekowych. Obecność starego Zeda natychmiast podniosłaby poprzeczkę na poziom od lat 18 (przemoc, słownictwo, sugestywne sceny). Zapewne Zed zapuszczał się też na tereny XXX, ale o tym Barry wolał nawet nie myśleć.
Po co mamy się spotykać z Zedem? - spytał Lon. Bał się Zeda do tego stopnia, że na samą myśl o nim zaczynał się moczyć, choć trzeba przyznać, że akurat Łonowi przy­chodziło to łatwiej niż innym.
Ponieważ, jeśli powiemy mu co robimy, może da nam coś przydatnego - wyjaśnił Barry. — Albo coś, co będziemy mogli sprzedać.
Za gumę? - Lon uwielbiał gumę do żucia.
Możliwe.
* Nazywano ich tak, ponieważ lord Vielokont kazał im w do­wód wierności pożerać wielkie ilości śmieci i ziemi.
Super. - Lon zawahał się. - Ale co my właściwie robi­my, Barry?
Nie słuchałeś Bubeldora? Musimy powstrzymać film.
Jak? - spytał Lon.
Barry nie wiedział, więc szybko coś wymyślił.
Porwiemy J.G. Rollins — rzekł.
Och - mruknął Lon.
Słuch nie zawiódł Barry'ego i Łona. Pani McGoogle wpadła na nawiedzoną zbroję, której duch zbierał właśnie rozrzucone kawałki, marudząc po nosem.
- Cholerne cieleśniaki, myślą, że mogą tak wpadać na ludzi... żadnego szacunku dla zmarłych...
Za plecami ducha widniały drzwi z mosiężną tabliczką z napisem Zed Gromgar, zbrojmistrz.
Przepraszam. — Barry odsunął stopą lekkie kawałki de­koracyjnej zbroi.
Uważaj - zaprotestował nadąsany duch, - To, co ko­piesz, to mój dom!
Panie Gromgar? - Barry zastukał do drzwi. - Tu Barry Trotter i Lonald Gwizzley. - Odpowiedziały mu maszyno­we jęki i zgrzyty. Barry odczekał chwilę, po czym zaczął walić w drzwi pięścią. - Panie Gromgar!
Usłyszeli, jak machina zatrzymuje się gwałtownie. Roz­legł się wysoki, dziewczęcy głosik Zeda:
- Cofnijcie się, diablęta!
Drzwi otwarły się i stanął w nich Zed. Był wielkim, ponaddwumetrowym, włochatym mężczyzną o długiej, rudej i rozdwojonej brodzie. Zarost miał tak bujny, że obok nie­go kudłaty Bubeldor wyglądał jak nudny urzędnik. Oprócz
rozdwojonej brody Gromgar miał też rozdwojone boko­brody. Włosy na głowie rozdzielił na liczne kępki, każdą przewiązaną wstążką, sterczące na wszystkie strony niczym dziecięcy rysunek słońca. Dawało to efekt zawadiacko-pi-jacki z mocnym akcentem zboczonej zmysłowości, o której Barry wolał nawet nie myśleć. Zed był ubrany w wypapra-ny smarem dżinsowy fartuch, jedną piegowatą ręką oganiał się przed rojem przejrzystych chochlików. Chochliki uska­kiwały z łatwością, chichocząc i naśmiewając się z niego.
-A niech mnie, to przecież Trotter. I Lon. Wejdźcie, wejdźcie. - Zed podał im wytłuszczoną rękę i zmiażdżył dłoń Barry'ego w prehistorycznym pokazie dominacji. W drugiej ręce trzymał różową miotełkę z piór, najwy­raźniej stanowiącą źródło wszystkich hałasów. - Witam, sir Cyrilu - pozdrowił ducha - widzę, że była tu Wichura McGoogle.
Niektórzy ludzie nie powinni mieć ciał - odparł sir Cyril, dźwigając naręcze zbroi. - Są na to zbyt nieodpo­wiedzialni.
Owszem - przytaknął Zed, zamykając drzwi. - Cie­nias - mruknął pod nosem. - Nie przejmujcie się cho­chlikami — dodał, zwracając się do chłopców. - Cholerne przekleństwo. — Cisnął im dwie pary plastikowych okula­rów ochronnych. - Nałóżcie je - polecił. - Chochliki lubią składać jaja w ludzkich oczach.
Ach. - Barry i Lon natychmiast zmrużyli oczy i po­śpiesznie nałożyli okulary.
Parę lat wcześniej profesor Snajper, złośliwy nauczyciel elokwencji, po jakiejś sprzeczce zaraził Zeda chroniczną chochlikozą. Nikt nie chciał zdjąć klątwy w obawie, że narazi się Snajperowi, a chochliki wybitnie ograniczyły po­wodzenie Zeda u płci pięknej.
Durnowate, maleńkie chochliki nieustannie uderzały o okulary. Wkrótce człowiek tak do tego przywykał, że nie­mal przestawał je dostrzegać.
- Widzę, że wciąż nosisz szkła, Barry - zauważył Zed. -Czemu nie pozwolisz mi czegoś z tym zrobić?
Zed wiele razy proponował Barry'emu nową parę magicz­nych metalowych oczu. Barry, jakże rozsądnie, odmówił.
Gromgar stał skąpany w blasku jarzeniówek w warsztacie o betonowej podłodze, zdumiewająco nowoczesnym jak na Hokpok, gdzie instalacje wodne i elektryczne wciąż były wysoce angielskie. (Bubeldor nieustannie wzywał domowe skrzaty i zlecał im kolejne naprawy, ale ponieważ ich zwią­zek zawodowy ciągle organizował strajki, wszyscy nauczy­li się znosić niespłukujące się toalety i niewielkie pożary instalacji elektrycznej - a także niespłukujące się iskrzące toalety - i traktować je jako część codziennego życia)*.
* Należy przyznać, że Hokpok w znacznej mierze zawdzięczał swój żałosny stan wyjątkowo kiepskim zdolnościom dyploma­tycznym Bubeldora. Zdobywanie funduszy na utrzymanie szko­ły i tak było niezwykle trudne, bo większość członków rady nad­zorczej stanowili kumple Vielokonta (powiedzmy to sobie jasno: nie da się zgromadzić sporej fortuny, przynajmniej w części nie będąc Ciemniakiem). Lecz tendencja Bubeldora do pokazywa­nia gdzie się zgina dziób pingwina co bardziej irytującym opo­nentom sprawiała, że rada nadzorcza pozostawała wobec niego w aktywnej opozycji. W istocie w sekrecie przekazywała fundu­sze mysim rewolucjonistom.
Zed otarł dłonie o fartuch, do tego stopnia wymazany smarem (i krwią? Z pewnością tak to wyglądało), że w efek­cie ubrudził się jeszcze bardziej.
Pośrodku warsztatu leżała na stole całkowicie bezbronna nadmuchiwana lalka z sex shopu. Nie imponowała jakoś­cią; Barry był gotów założyć się, że nie wytrzyma nawet trzydziestu sekund pod masywnym ciężarem Zeda. Uniósł oklapła gumową rękę.
- Co robisz ze swoją przyjaciółką, Zed? - spytał. - Od­kurzasz ją?
— Odłóż to — rzucił gniewnie Zed. - To przedmiot osobisty. - Chwycił lalkę i schował do pudełka. - Naprawdę nie uważałeś na zajęciach. Mam rację, Trotter? To nie jest mio­tełka, to zaklęciomat. - Wyjął zza ucha różdżkę i wetknął
w końcówkę miotełki. - Skupia moc magiczną. Bierzesz przedmiot, który chcesz zaczarować. - "wyłowił z kieszeni kapsel od piwa siarkokremowego i położył na stole. - Uno­sisz tuż nad nim zaklęciomat i... - Błysnęło, w powietrzu
rozszedł się zapach ozonu. — Jest zaczarowany.
Kapsel pisnął i zaczął podskakiwać, przy każdym skoku zginając się wpół i zamykając niczym usta. Zed zmiażdżył go mięsistą pięścią. Kapsel pisnął i przestał się poruszać. Lon pociągnął nosem. Barry pomyślał ze współczuciem o lateksowej pannie, zmuszonej odgrywać Pinokia wobec złaknionego rozkoszy Gepetta Zeda. Zgodnie z najlepszą tradycją szkół publicznych, w samych murach Hokpoku kryło się coś zachęcającego do seksualnych wybryków. Mnóstwo przepisów, kipiące hormony nastolatków... Ucz­niowie zwykle z tego wyrastali, ale cała kadra zachowywała się dziwnie, także pod względem seksualnym.
Co mogę dla was zrobić, chłopcy? Lon natychmiast wyczuł okazję.
Chcemy kogoś porwać.
Ponieważ Zedowi nic to nie wyjaśniło; spojrzał pytająco na Barry'ego.
- Wyruszamy w świat Gumoli, może nawet do Amery­ki, żeby nie pozwolić pewnym ludziom nakręcić o mnie filmu - oznajmił Barry.
Zed, stuprocentowo pewien, że także w tym projekcie nie znalazło się dla niego miejsce, natychmiast stracił wszel­ką chęć do pomocy.
- Nie mam pojęcia, jak zwykły, prosty, hokpocki zbrojmistrz mógłby ci w tym pomóc - rzekł. - A teraz wybacz­cie, muszę rozbroić tego lizaka.
Podniósł coś, co przypominało zwykły lizak kulkowy, pokryty obcojęzycznymi napisami. Przez szczelinę w opa­kowaniu Barry dostrzegł, że cukierek ma barwę ognistego oranżu.
Oczy Łona pojaśniały.
O, mogę go dostać?
Nie, Lon. - Zed uśmiechnął się. - Mógłby okazać się śmiertelny. Twoi nieznośni bracia zostawili go w tajemnej skrytce na cukierki obok Żelaznej Marii na drugim piętrze. Niedawno znalazł go pewien trzecioroczniak i o mało nie zjadł. Trudno orzec, co by się z nim stało.
Barry zgodził się z tym w duchu. Zj edzenie j akiegokolwiek cukierka, który przeszedł przez ręce Ferda i Jorgego Gwiz-zleyów było naprawdę kiepskim pomysłem. Przypomniał sobie słodycze, które parę lat temu rozdali pierwszakom. Pyszne czekoladowe trufle zamieniły się w jelitach w jajeczka
wielobarwnych admirałów i wkrótce z tyłków pierwszorocz­niaków wystrzeliły stada motyli. To było piękne. Zed ruszył ku drzwiom.
I bez tego mam mnóstwo pracy, więc wybaczcie, ale...
Proszę zaczekać, panie Gromgar. Proszę posłuchać. -Barry na poczekaniu wymyślił odpowiednie kłamstwo. -Musimy powstrzymać nakręcenie filmu, bo widzieliśmy scenariusz i, no cóż, wszystko jest w nim nie tak. Pominięto pewnych ludzi, pewnych ważnych ludzi. - Zed rozpromie­nił się. - I zamierzamy dopilnować, by się w nim znaleźli, żeby cały świat poznał ich zasługi.
Hm, w takim razie... - Zed próbował ukryć nagły wzrost zainteresowania, napinając mięśnie prawego ucha i wyrzucając w powietrze wsuniętą za nie różdżkę. Chwycił ją zręcznie w palce. Ten nerwowy tik za pierwszym razem wyglądał imponująco, ale po całym semestrze magiomechaniki był okropnie wkurzający. ~ Gzym mogę wam służyć?
Co za frajer, pomyślał Barry i zarzucił kolejny haczyk.
Potrzebujemy czegoś, co pomoże nam w naszej misji, zwłaszcza gdyby zrobiło się niebezpiecznie.
Co powiesz na tę piłę? — Zed uniósł dwuipółmetrową srebrną halabardę. - Naciskasz przełącznik, o tutaj i... -Ostrze na końcu zaczęło wirować z upiornym skowytem. — Najlepsza piła na świecie, przecina wszystko! - krzyknął Zed. - To z pewnością przekona tych typków z Hollywood.
Lon z szerokim uśmiechem zaczął podskakiwać, przycis­kając dłonie do uszu. Głośne dźwięki go podniecały. Barry nie podzielał entuzjazmu przyjaciela.
- Nie, dziękuję! - krzyknął. - Potrzebujemy czegoś mniejszego! Łatwiejszego do ukrycia!
- Jak sobie chcesz. - Zed z roztargnieniem odłożył piłę, nie wyłączając jej.
Okazało się, że nie przesadził w swych pochwałach: piła bez trudu przecięła podłogę, wyrzucając w powietrze deszcz betonowych odłamków. Z sali w dole dobiegł ich krzyk. Zed uniósł gwałtownie piłę i wyłączył.
Przepraszam! — ryknął.
Włącz ją, włącz! — wrzasnął Lon. Zbrój mistrz zignorował jego pros'by.
Zedzie, czy masz coś, co da się ukryć?

Mam kaburę zakładaną na udo, do różdżki. Jest przy­datna, gdyby chcieli cię przeszukać. Bierzesz?
Jasne - odparł Barry. Zed cisnął mu kaburę. Uszyto ją ze skóry i ozdobiono prymitywnym rysunkiem nagiej ko­biety. — A coś, co wygląda po gumolsku, ale takie nie jest?
Zed wsunął włochatą rękę do kieszeni fartucha i wyciąg­nął paczkę gumy do żucia.
Co powiesz na to?
Bomba! — huknął Lon. - Teraz nie będziemy musieli sprzedawać...
Zamknij się, Lon - warknął Barry w obawie, że Zed połapie się w ich machinacjach. - W porządku, dzięki. Chwilunia, nie wybuchnie ani nic takiego?
Nie, niestety. — Zed rzucił gumę Barry'emu. Wyglądała jak guma, pachniała miętą. — Pomoże ci jednak opróżnić pomieszczenie. To guma z gazem łzawiącym. Wystarczy po-żuć i chuchnąć na kogoś. Ucieknie bardzo szybko.
Barry'ego zachwycił ten pomysł; od razu dostrzegł w nim potencjał do wspaniałych psot.
- Świetnie. Masz coś jeszcze?
Zed otworzył komodę z mnóstwem szufladek i zaczął w nich grzebać.
Mamy dopiero początek semestru, więc nie zebrałem jeszcze zbyt wielu rzeczy... Poważna plastelina®. Nie, tego nie chcesz. Magiczne ślimaki?
Sliniaki? - spytał z nadzieją Barry. Może przynajmniej nauczyłyby Łona lepszych manier przy jedzeniu.
Nie, ślimaki, takie zwykłe.
A co robią? - zdumiał się Barry.
-Wypisują twoje imię śluzem, bardzo wolno. To na­wet zabawne, jeśli masz wolny wieczór i nic do roboty. Ale nikomu nie mogą zaszkodzić. Co powiesz na to? Wierny kit. - Odwrócił się i cisnął Barry'emu coś, co przypominało tubkę pasty do zębów. Barry wycisnął odrobinę na czubek palca. Natychmiast poczuł coś dziwnego, jakby ktoś go nie­śmiało polizał.
Bardzo przydatna rzecz. To produkt specjalnej odmia­ny superczułych pszczół. Ten kit zrobi dla ciebie wszystko.
Ale co właściwie może zrobić?
Zatykać dziury, chronić skórę przed gorącem bądź zimnem. Powiedzmy, że musisz wyciągnąć z tostera grzan­kę. Wystarczy wycisnąć trochę wiernego kitu na dłoń. Kit z radością spłonie, chroniąc palce tego, kogo kocha.
Nie do końca przekonany o użyteczności produktu, Bar­ry schował go do kieszeni.
- Dzięki, Zed.
Podczas gdy dorośli rozmawiali, Lon na czworakach ob­wąchiwał mysią norę. Nagle z dziury wyleciała igła ciągną­ca za sobą nitkę i przyczepiła się do obroży Łona. Z nory dobiegły ciche wiwaty. Zaskoczony Lon zerwał się z ziemi i cofnął. Z norki wyjechała staroświecka płaska wrotka, podwędzona któremuś z uczniów. Na wrotce przysiadło siedem myszy. Lon odwrócił się i puścił biegiem.
Co jeszcze masz? - spytał Barry. — Wezmę wszystko, czego nie potrzebujesz. Oczywiście dobrze się tym zaopie­kujemy.
Aaa! - wrzeszczał Lon, przebiegając obok i ciągnąc za sobą wrotkę pełną wiwatujących myszy.
Nie, jeśli właściwie tego użyjesz. - Zed roześmiał się.
Wciąż biegając po pokoju, Lon uświadomił sobie w koń­cu, że wrotka jest przymocowana do obroży, i zaczął tłuc w nią rękami. Odczepił igłę; myszy, teraz krzyczące ze strachu, skręciły gwałtownie, zderzając się ze ścianą. Kilka odniosło obrażenia, lecz niezbyt poważne. Wkrótce pozbie­rały się i ruszyły chwiejnie do swej dziury, ciągnąc za sobą wrotkę.
Zed nadal grzebał w poobijanej komódce.
- Proszę, nawet tego nie otworzyłem, ale możesz tym załatwić paru Gumoli. - Rzucił Barry'emu okrągłą, brązowo-srebrną puszkę z napisem: „Flegmerrowska czeko­lada z katarami". Obrócił ją w palcach i obejrzał etykiet­kę. - „W tej puszce kryje się najlepsza czekolada z katarami. Ten pyszny napój sporządzany według sekretnego przepisu rodziny Flegmerry łączy w sobie najdoskonalsze, drobno
mielone kakao z niewiarygodnie silnym wyciągiem taba­kowym. Jeden łyk wystarczy, by poczuć miły ciężar w zato­kach i w rozkosznym kichaniu godzinami wyrzucać z siebie całe garście kremowego śluzu. Rozkosz dla nosa. Czekolada z katarami". Zdaję sobie sprawę z tego, że to niewiarygod­nie obrzydliwe, Zed. Ale do czego właściwie służy?
Zed nawet nie uniósł głowy.
Odwróci uwagę napastnika. Lon wyciągnął rękę.
Mhm, pachnie czekoladą. Pokaż.
- Nie, Lon. - Barry pacnął lekko Łona w nos. - Zed, a jeśli nie będę chciał odwrócić uwagi Gumola, tylko roz­walić jakiegoś na strzępy?
Zed odwrócił się, jego oczy rozbłysły. Sama myśl o prze­mocy wobec Gumoli rozpaliła mu serce.
- Mam coś w sam raz. - Otworzył górną szufladę i wy­ciągnął z niej złowrogi, metalowy pistolet.
Tak, pomyślał Barry, oto coś co będę mógł spylić.
Magnum 357, model policyjny, niklowany, z przyciętą lufą, mieści się w kieszeni. To cacko zdoła zatrzymać nawet mantikorę.
Zed mruczał rozkosznie jak kot. Ze szczękiem odbez­pieczył broń.
Ostrożnie, jest nabity. — Cisnął pistolet Barry'emu, nim ten zdołał pojąć, jaki to kiepski pomysł.
Chwycił pistolet i wszyscy odskoczyli gwałtownie, sły­sząc strzał. Pocisk zrykoszetował i - szansa jedna na mi­lion - przeleciał wprost przez świeżo wyciętą dziurę w pod­łodze. Usłyszeli jęk, a potem głos profesora Snajpera.
- Cyrylu Bradpittonie, przypominam ci, że nikomu nie wolno dać się postrzelić w mojej klasie bez pozwolenia. Grafitton traci pięć punktów.
Zed wychylił się przez dziurę.
-Jeszcze raz przepraszam! - krzyknął i skrzywił się. -Auć, wygląda na to, że czarodziejów też rozwala na strzępy. Lepiej znikajcie, zanim Snajper i was przeklnie.
Dzięki, Zed. - Barry pośpiesznie zebrał łupy. - Życz nam szczęścia.
Co się stało? - spytał Lon, nie wychylając się z kry­jówki.
-Nic, Lon, miłego porywania - powiedział Zed. -I Barry...
-Tak?
-Jeśli nie uda ci się go powstrzymać i nakręcą film... mógłbyś dopilnować, żeby zagrał mnie George Clooney?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ania93
Książniczka



Dołączył: 24 Kwi 2006
Posty: 646
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 18:58, 21 Maj 2006    Temat postu:

ROZDZIAŁ 3
Barry i Lon wybiegli z gabinetu Zeda w chwili, gdy roz­pętało się prawdziwe piekło.
- Posłuchaj no, Gromgar, nie możesz strzelać do moich uczniów! - huknął poirytowany Snajper, a potem drzwi się zamknęły, tłumiąc wszelkie głosy.
Zdjęli okulary i położyli je przy progu.
- Istny dom wariatów — mruknął Barry do Łona.
Lon nie był pewien co znaczy słowo „wariat", więc uśmiechnął się i przytaknął. Zdumiewające, jak bardzo od­grywanie głupka może pomóc w życiu. Pokazał Barry'emu lizaka - w zamieszaniu zwędził go ze stołu Zeda.
Prawdziwy z ciebie Gwizzley, co? Dobra robota, ale na twoim miejscu bym tego nie jadł.
Przecież mogę - rzekł z oburzeniem Lon.
W porządku, ale najpierw poproś o zgodę Ferda bądź Jorgego, dobrze? Chcesz zabrać coś z pokoju, nim ruszymy w drogę?
Tylko czapkę - odparł Lon.
- Jasne, jasne - mruknął Barry.
Oprócz jakże ważnych nauszników czapka Łona była wyposażona w sznureczki, które można zawiązać pod bro­dą, aby ogrzać porośnięte miękkim puchem policzki tego pół dziecka, pół psa. Owszem, biorąc pod uwagę, że był do­piero wrzesień, wyglądałoby to dziwnie, ale Barry przestał się już tym przejmować wieki temu.
-W porządku, włóż ją. Weź wszystko co chcesz za­brać i spotkamy się pod portretem za pięć minut - polecił Barry.
Lon ruszył naprzód. Jego rozkołysanemu krokowi nie towarzyszyło nawet najmniejsze poczucie celowości.
Barry skierował się do swego pokoju. W korytarzu minął go pierwszoklasista, Basil Basingstoke, niosąc okrągły po­jemnik. Na jego widok Barry'emu wpadł do głowy pewien pomysł.
Hej ty, jak się nazywasz?
B-Basil - wyjąkał Basil, wstrząśnięty faktem, że wielki Barry Trotter zwrócił się wprost do niego.
Właśnie, Basil. Daj mi tę puszkę, dobrze?
Och, jasne Barry, z rozkoszą.
Basil natychmiast wysypał na podłogę zawartość — zbiór guzików — i wręczył mu puszkę. Zaczarowane guziki od-turlały się ze śmiechem i ukryły we wszelkich możliwych szczelinach i szparach. Basil spędzi wiele godzin, nim zdoła je pozbierać.
- Dzięki, mały.
Barry podjął wędrówkę do pokoju, wiedząc, że Basil bę­dzie miesiącami przechwalał się swoim przyjaciołom tym przypadkowym spotkaniem.
Kiedy otworzył drzwi, powitał go tradycyjny obraz nę­dzy i rozpaczy: rozkopane łóżko śmierdzące potem, nie­dbale przyklejone taśmą do ściany plakaty Wściekłych psów, Boba Marleya i oczywiście portret Kena Vorodiota, wokalisty zespołu Vbjna Totalnej Agresji wielkości natural­nej; zepsuta lampa z bąbelkami, biurko z piętrzącymi się na blacie stosami starych zadań domowych, listów z po­gróżkami, mandatów, rachunków i innych śmieci; i jego skarb, ukradziony znak drogowy (droga urywa sią nad otchłanią piekieł, 5 km). Było tam też kilkanaście książek na półkach i w chwiejnych stosach: Camus i Hesse — ni­gdy nieczytani; Salinger, Kerouac, Vonnegut - przerzuceni, Brautigan, z czasów gdy Barry podejrzewał, że jest dość głę­boki, by pisać wiersze (nie był); mnóstwo komiksów oraz prenumerata „Magika" (którą dziesięć lat temu podarował mu ojciec chrzestny Sknerus i z niewiadomych przyczyn wciąż nie wygasła) i oczywiście jego wierna sowa, Hybry­da, huśtająca się z nadąsaną miną w klatce. Odkąd pięć lat temu Hybryda zaatakowała co miększe części ciała Draga Malgnoya, siedziała uwięziona w pokoju Barry'ego i jak zwykle, klatkę miała okropnie brudną. Podstawowa zasada Barry'ego głosiła: „Nie sprzątać, póki nie łzawią ci oczy".
Trzymając w dłoni otwartą puszkę, podszedł do klatki Hybrydy. Otworzył drzwi, zagiął brzegi ciężkiej od odcho­dów gazety, zrobił zawiniątko, po czym zgrabnie wetknął je do puszki. Stos odchodów okazał się nieco wyższy od niej, Barry'emu jednak udało się wbić przykrywkę. Puszka była tak pełna, że musiał zakleić ją taśmą.
Zaśmiał się pod nosem. Czymże byłoby życie bez drob­nych przyj emnostek?
Znalazł szybko brązowy papier i starannie zapakował puszkę, po czym zabrał się do adresowania paczki. Nagle urwał. Żaden ślad nie mógł prowadzić do niego - w koń­cu parę lat temu gumolski sąd zakazał mu zbliżania się do ofiary. Machnął zatem ręką, mamrocząc pradawne zaklęcie przywołania.
- Chono!
Z biurka podniosło się magiczne pióro i podleciało do Barry'ego. Zastygło tuż nad paczką, czekając na polecenie.
- Pan Vermon Durney, 4 Trivia Row, Piddlesex, Anglia.
W błyskotliwym przebłysku podał jako zwrotny adres
szefa wuja Vermona. Barry uśmiechnął się na myśl o szko­dach psychicznych, jakie wyrządzi jego przesyłka. Nagle z niewiadomych przyczyn poczuł drobniutkie ukłucie wy­rzutów sumienia. Zmiażdżył je szybko niczym bezbronne­go chochlika.
Choć jego fani od lat grozili śmiercią Durneyom, Barry także znęcał się nad nimi, i to nie bezpodstawnie. Najpierw doprowadził do obłędu ich podłego, sadystycznego syna, umieszczając mu w głowie niekończącą się, zapętloną, wy-szczekiwaną przez psy wersję Jingle bells. Potem obdarzył panią Durney przemożnym platonicznym pociągiem do królowej, co nie tylko zrujnowało małżeństwo Durneyów (Vermon wkrótce trafił w objęcia jeszcze gorszej i brzydszej jędzy), ale też wepchnęło panią Durney na szczyt listy osób poddawanych całodobowej inwigiliacji przez MI5. Ku zdumieniu Barry ego Vermon okazał się najtwardszy z ca­łej trójki, niczym krowi placek spieczony na kamień przez rozpalone słońce niezłomnej tępoty.
- Proszę, Hybrydo, gumolską pocztą.
Barry pozostawił swej sowie nieprzyjemne zadanie po­zbycia się własnych odchodów. Ona jednak tak bardzo ucieszyła się, że może opuścić klatkę, że bez słowa skargi chwyciła sznurek w szpony i wyfrunęła przez okno. Zato­czyła jednak krąg, posyłając Barry'emu nieprzychylne spoj­rzenie, i mógłby przysiąc, że pokazała mu język. Irytujące, lecz zwierzęta w ogóle nie przejmowały się jego sławą, była im zupełnie obojętna.
Barry włożył szybko starą, wojskową kurtkę, postrzępio­ną i pokrytą plamami atramentu, pamiątką z czasów, gdy krótko używał pióra wiecznego, bo dzięki temu czuł się mądrzejszy. Sprawdził, czy w kieszeniach tkwią niezbędne przedmioty (fajka, zapalniczka, otwieracz do butelek, pi­stolet), i wyszedł.

Lon czekał na niego przed portretem w sali wspólnej Grafittonu. Miał na głowie czapkę i był wyraźnie gotów do drogi. W dłoni trzymał grubą książkę. Lon nie zdołałby przeczytać takiej powieści, pomyślał Barry.
Hej, Lon, do czego ci to?
To mój pamiętnik - odparł Lon. - Na wypadek gdy­byśmy mieli przygody.
Zazwyczaj Barry zanadto chronił swą markę, by po­zwalać na coś podobnego. Ale to przecież był Lon, pozo­stający wciąż na poziomie elementarza; w żaden sposób nie zdołałby zostać pisarzem. Barry uznał, że nie będzie wredny.
— Ty pierwszy — rzekł.
- Majteczki w kropeczki - zaśpiewał Lon i wszedł w głąb obrazu, który posłusznie uniósł szeroką spódnicę, przepusz­czając go.
Barry podążył za nim i wkrótce znaleźli się za murem Hokpoku. Barry narzucił na siebie i Łona pelerynę nie­widkę, by nie dostrzegły ich przelewające się wokół tłumy Gumoli. Niestety, Lon znacznie przewyższał go wzrostem, toteż w dole widać było ich łydki i stopy.
Za mną! - rzucił Barry, kierując się w stronę Zabro­nionego Lasu.
Barry, nie powinieneś chyba w tej chwili spotykać się ze swoimi dziewczynami — rzekł Lon z osobliwą moralną wyższością przedszkolaka.
Zamknij się, durniu. Idziemy po Herbinę.
Lon na moment pokornie zwiesił głowę, wkrótce jednak znów zajął się fascynującymi zapachami niesionymi przez wiatr.
Barry bardzo pilnował, by nie zbliżać się do niesławnej Odtylnej Osiki. Gdy ktoś podchodził do niej zbyt blisko, ta ohydna roślina sięgała ku niemu i... nie, to zbyt obrzydliwe, by opisywać co robiła.
Jak dostaniemy się do Hogsbiede? - spytał Lon.
Oczywiście żywopłotką - odparł Barry.
Całą gumolską Anglię pokrywała gęsta sieć żywopłotów, dość duża, by ukryć podziemną kolej, zwłaszcza przy za­stosowaniu odrobiny magii zaginającej przestrzeń. Kolej ta stanowiła podstawowy środek transportu magicznej spo­łeczności Wielkiej Brytanii; Barry zmusił J.G. Rollins, by pominęła ten fakt w swoich książkach, bo odkrycie kolei przez Gumoli stanowiłoby prawdziwy problem - opłaty
podatki, normy emisji gazów i Bóg jeden wie co jeszcze. Z drugiej strony możliwe też, że nic by się nie stało, bo ws'ród najdzikszych fantazji w jej książkach znalazły się też słowa świętej prawdy: Gumole nigdy nie zwracają uwagi na nic poza sobą. A tych, którzy zwracają, uważa się za świrów. Sieć kolei ukrytych pod żywopłotami i wykorzystywanych przez magiczny lud? Niewiarygodne. Faktycznie niewiary­godne, co nie znaczy nieprawdziwe.
Żywopłot należał do specjalnej odmiany - nie tylko ukrywał w sobie sieć transportu publicznego, ale jego liście miały kształt liter. Litery te odczytywane w odpowiednim porządku tworzyły słowa i powiadano, że każdy żywopłot opowiada własną historię. Każdej jesieni z gałęzi spadało arcydzieło, lecz wiosną wyrastały nowe rozdziały. Historie te nie rosły w miarę opowiadania - opowiadały się w miarę rośnięcia.
- Tędy - odczytał wśród liści Barry, gdy dotarli do wejścia do żywopłotki.
Zwinął szybko pelerynę, a Lon uniósł gałęzie, odsłania­jąc spory otwór. Niektórzy Gumole dostrzegali podobne otwory w powietrzu, uznawali je jednak za efekt niedogoto-wanych młodych centaurów zalegających w żołądkach.
- Dzięki, Lon - mruknął Barry i wcisnął się do środka. Lon podążył za nim.
Nagle znaleźli się w sali znacznie większej niż żywo­płot, rozmiarami dorównującej Grand Central Station (jeśli kiedykolwiek tam byliście). Barry uwielbiał tę iluzję. Większość magii była dość utylitarna, mało imponująca. To jednak wyglądało zupełnie inaczej. Efekt migających świateł przenikających przez dach, masa gałęzi i zieleni
sprawiały, że czuł się jak wciśnięty pod choinkę, uskaku­jąc z włosami zlepionymi żywicą przed spadającymi ozdób-kami.
W każdym rogu kwadratowej sali stał szereg pojazdów przypominających sanki, czerwone, z dwoma miejsca­mi - jednym z przodu, drugim z tyłu - i pionową dźwig­nią z przodu, służącą do kierowania i kontroli nachylenia. Przed nimi w kolejce czekała grupa istot magicznych, pół-magicznych i pseudomagicznych. Ktoś wsiadał do sań, zni­kał w głębi tunelu w ścianie sali, jego miejsce zajmowała następna grupa i tak dalej. Barryemu zawsze kojarzyło się to z wesołym miasteczkiem.
Podeszli do kolejki pod rozłożystą gałęzią z napisem: por­tal południowo-wschodni i stanęli za plecami odzianego w garnitur z lat trzydziestych centaura, który niecierpliwie kręcił w palcach długą dewizkę i postukiwał kopytami. Ko­lejka przesuwała się powoli, lecz bez przerw i wkrótce Lon i Barry wsiadali już do swych sań.
- Proszę uważać na nogi - ostrzegł konduktor.
Jego nos wyglądał jakby częściowo padł ofiarą jakiejś choroby. Reszta twarzy, choć pozostała na miejscu, spra­wiała równie nieprzyjemne wrażenie.
Barryemu nie spodobał się ani on, ani sanie: stare, za­rdzewiałe, pokryte prymitywnie nałożonymi łatami i śla­dami palnika. W podłodze ziała spora dziura, a na tylnym siedzeniu leżało coś przypominającego zużyty kondom.
Pytakrzyk na jego czole zapulsował w soczystej sambie bólu. Barry zawahał się. Czy nie powinien poprosić o inne sanie?
- Proszę wsiadać, proszę wsiadać, kolejka czeka.
Konduktor posłał im szczerbaty uśmiech, który dla Barry'ego wyglądał... złowrogo. W jego umyśle pojawił się obraz tego człowieka - potarganego, nieogolonego, ubrane­go jedynie w sięgającą kolan nocną koszulę i szlafmycę, tań­czącego w blasku księżyca wokół olbrzymiego ogniska z ksią­żek- książek o Barrym. Na koszuli widniał napis nie cierpię barry'ego Trottera ułożony z wielkich, czarnych, wpraso-wanych liter. Podskakując demonicznie w umyśle Barry'ego, mężczyzna zerwał z siebie ze zwierzęcym rykiem koszulę, odsłaniając upiorny tatuaż na piersi - portret Barry'ego z nałożonym znakiem zakazu: kółkiem i ukośną linią.
— Wydaje mi się, że nie powinniśmy jechać tymi... — Po­walony atakiem bólu Barry osunął się na ziemię.
-Twój przyjaciel chyba zemdlał - oznajmił konduk­tor. - Pomogę ci go załadować.
Lon i podejrzany funkcjonariusz kolejowy wsadzili bez­władnego Barry'ego na tylne siedzenie. Lon usiadł za ste­rami i sanie śmignęły w głąb tunelu, pozostawiając za sobą złowieszczy śmiech konduktora. Gałąź nad ich głowami wypisała: pożałujecie, ale tylko Lon mógł ją odczytać.
***
Barry ocknął się i natychmiast ujrzał swój najgorszy koszmar: Łona za sterami szybkiego pojazdu. Uraz mózgu pozbawił Łona zdolności postrzegania prędkości. I rozpę­du. I równowagi. Do tego wszystkiego był ślepawy, choć nigdy się do tego nie przyznał.
- Lon, uważaj! - ryknął Barry i o włos ominęli bezdom­nego śpiącego pod ścianą tunelu. W powietrze wzleciały stare egzemplarze „Wróżbity codziennego". - Pozwól mi poprowadzić.
Hę? Nie, Barry! - huknął Lon. Był bardzo wrażliwy na tym punkcie. - Ja mogę prowadzić, potrafię.
Posłuchaj, nanomózgu... - Barry sięgnął do kierow­nicy.
Nie, ja! - Lon uniósł ręce i odrzucił Barry'ego na tylne siedzenie. Barry był lżejszy o dwadzieścia kilo od rudowło­sego ćwierćgłówka.
Sanie pędziły naprzód, co chwila zbaczając ze ścieżki, ocierając się o ściany żywopłotu i obsypując tor deszczem liści i gałązek. Jedna z gałęzi uderzyła Barry'ego w głowę i odłamała się. Odczytał napis: masz problem, stary.
Jechali stanowczo za szybko. Mimo że tunel był zupełnie płaski, pchnięcie dźwigni naprzód zwiększało magicznie nachylenie zbocza, a tym samym prędkość pojazdu. Lon pchnął dźwignię do oporu.
Barry zasłonił rękami oczy i zaczął się modlić. Coś prze­leciało mu ze świstem koło ucha. Spojrzał w dół i odkrył, że śruby przytrzymujące dużą łatę w podłodze sań odkręcają się pod wpływem wibracji. Z każdym podskokiem (korzeń drzewa? Pechowa wiewiórka? Kolejny pijak?) sanie dygo­tały gwałtownie i dziury w podłodze stawały się odrobinę szersze.
Łona najwyraźniej zupełnie to nie obchodziło. Z radosną miną nucił ulubioną piosenkę: Aaa, kotki dwa, kotki dwa, kotki dwa.
Barry dostrzegł coś po prawej. Na tylnym siedzeniu przycupnął gremlin. Szaroskóry stwór o żółtych oczach chichotał złośliwie, napawając się przerażeniem Barry'ego.
Pochylił się i ze złowieszczą miną wskazał go palcem, a po­tem przesunął długim, szponiastym paznokciem w poprzek gardła. Przepowiadał najbliższą przyszłość i rozkoszował się nią. Niezmiernie.
— Ty sukin...
Barry rzucił się na niego, lecz tuż przedtem, nim w książce pojawiło się pierwsze poważne przekleństwo, krucha kon­strukcja z łat trzymająca sanie w kupie pękła z trzaskiem i,pojazd zaczął się rozlatywać. Barry chwycił tył siedzenia Łona, przywierając do niego z całej siły. W chwili gdy jego mięśnie zaczęły słabnąć i sanie miały rozpaść się na dwoje, zatrzymały się przed niewielkim znakiem z napisem: sta­cja hogsbiede. Wkurzony gremlin walnął pięścią w dłoń i zniknął.
- Uwielbiam prowadzić - oznajmił Lon. Obejrzał się na Barry'ego w chwili, gdy tył sań rozleciał się na kawał­ ki. — O, Barry zepsuł sanki. — Wyskoczył na peron, tańcząc radosny taniec i wyśpiewując: - Barry zepsuł sanki, Barry zepsuł sanki.
Sam Barry, rad, że jeszcze żyje, poczołgał się niepewnie ku wyjściu.
ROZDZIAŁ 4.
CO TRZY GŁ0WY TO NIE JEDNA
Żywopłotka dostarczyła ich na aleję Crowleya, niesław­ny pasaż w Hogsbiede, przy którym mieściła się zbiera­nina barów, szulerni i domów cieszących się wyjątkowo złą reputacją, zgromadzonych pośrodku mieściny


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ania93
Książniczka



Dołączył: 24 Kwi 2006
Posty: 646
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 19:00, 21 Maj 2006    Temat postu:

ROZDZIAŁ 4.
CO TRZY GŁ0WY TO NIE JEDNA
Żywopłotka dostarczyła ich na aleję Crowleya, niesław­ny pasaż w Hogsbiede, przy którym mieściła się zbiera­nina barów, szulerni i domów cieszących się wyjątkowo złą reputacją, zgromadzonych pośrodku mieściny niczym przestępcy na policyjnym okazaniu. Można tu było za­spokoić każde pragnienie, nieważne jak paskudne — oczy­wiście za odpowiednią cenę. Co niesforniejsi uczniowie Hokpoku uwielbiali to miasteczko i rzadko zdarzało się, by w niedzielę Hamgryz nie musiał przybywać tu i opła­cać kaucji za grupkę skacowanych nastolatków. Plotka głosiła, że w miejscowym areszcie wydzielono specjalną część dla uczniów. Barry zanadto się bał, by kiedykolwiek to sprawdzić — poza tym fani wyciągali go ze wszystkich kłopotów.
Przed nimi grupka wyraźnie podchmielonych arytro-mancerów kłóciła się o przyszłość, bliska bójki.
- Nie zdołałbyś przewidzieć świąt nawet gdybym poda­rował ci kalendarz, durniu.
Hogsbiede stanowiło ważny ośrodek konferencyjny, a at­mosfera miasta zachęcała do złego nawet najbardziej szano­wanych naukowców.
- Przejdźmy na drugą stronę - zaproponował Łonowi Barry.
Tymczasem Lon, zafascynowany, przyglądał się mrugają­cym neonom i światłom.
Co to znaczy „Satyry, szybkie numerki"? - spytał.
Wyjaśnię ci później.
Barry przekroczył stłuczoną butelkę po kremowej brandy. Sam spacer pasażem sprawiał, że czuł się brudny. W końcu dotarli do ulicy Corleone i skręcili w lewo. Niemal natych­miast atmosfera z przesiąkniętej aktywnym złem zmieniła się w po prostu zepsutą i Barry'ego ucieszyła ta zmiana. Od razu też ujrzeli strzałkę wskazującą miejsce pracy Herbiny, Świętego Hilarego. I dobrze, bo Barry podczas incydentu z saniami lekko skręcił nogę w kostce.
Naciągnij mocniej czapkę - polecił Łonowi. - Widzę twoją dziurę.
Ups - mruknął Lon. - Mózg mi się przegrzał.
Do obu stożków czapki przyszyto dzwoneczki, które po-dzwaniały przy każdym kroku. Bardzo szybko robiło się to okropnie irytujące, lecz Barry już dawno nauczył się igno­rować ów dźwięk.
Brzdęk, auć. Fala bólu zalała kostkę Barry'ego. Brzdęk, auć.
Skręcili w wąską uliczkę i ujrzeli niewielki przysadzi­sty budynek, porządny w ów typowo upierdliwy angielski sposób, lecz bez wątpienia już dawno nadający się do roz­biórki. Napis przy drzwiach głosił, iż dotarli do „Akademii
Świętego Hilarego dla ledwo magicznych". Ta uboga szkoła nie miała pieniędzy na kosztowne antygumolskie zaklęcia i uroki, otaczające Hokpok. Polegała wyłącznie na uświęco­nej tradycją zasadzie ukrywania się na widoku. Jak dotąd, to się sprawdzało - albo po prostu nikogo nie obchodziła.
Święty Hilary był jedną z około stu szkół założonych w latach pięćdziesiątych, gdy ministerstwo uznało, że miejsca takie jak Hokpok są zbyt snobistyczne i elitarne. Teraz, gdy większość zwykłych prac wykonywały domowe skrzaty, tysiące ludzi mogły rozwijać swoje ambicje. Każdy czarodziej i czarownica, nieważne jak pozbawiony talentu i nienadający się do niczego, zasługiwał na naukę ma­gii. Sam pomysł był szlachetny, w rzeczywistości jednak podobne szkoły bardzo szybko stały się niedofinansowa-nymi, zrujnowanymi przechowalniami uczniów, których czekała jedynie żałosna przyszłość przed telewizorem, wal­ka z rosnącą tuszą i zasiłek. Wśród nich wszystkich Święty Hilary cieszył się największą sławą, bo jeden z uczniów rok wcześniej włamał się do szafki z różdżkami swego ojca i wpadł w morderczy szał.
Lon i Barry otworzyli drzwi i natychmiast poczuli cha­rakterystyczny zapach, typowy dla szkół średnich, obrzydli­we połączenie smażonego jedzenia, środków odkażających, słodkich woni uwielbianych przez starsze panie i pyłu kre­dowego. Oddychając płytko przez nos, ruszyli głównym holem i przekroczyli próg pomieszczenia z napisem gabi­net DYREKTORA.
Ze zdumieniem odkryli, że w środku nad biurkiem za­rzuconym papierami leżącymi wokół dużego, głośnomó-wiącego telefonu unosi się głowa pulchnego, szpakowatego
mężczyzny. Z obu policzków głowy sterczały bujne boko­brody, pomagające sterować nią w powietrzu. Za głową, na ścianie, wisiał portret świętego Hilarego, przysadzistego patrona zacofanych dzieci.
- ...Ależ dyrektorze, przepisy rządowe wymagają, by w szkole nie było chochlikowego pyłu. Wywołuje on raka u szczurów - pisnął głośnik.
Głowa opadła niżej i wrzasnęła do głośnika:
- Kiedy wprowadzicie obowiązek szkolny dla szczurów, z pewnością się odezwę!
Zakasłała donośnie; zwykle po podobnym kaszlu z ust wystrzeliwują drobinki śluzu.
- Ależ dyrektorze, Święty Hilary to najbardziej zanie­czyszczone miejsce jakie znamy — zaprotestował zatroskany głos urzędowy. — Narażacie na ryzyko swoich uczniów.
Barry pomyślał, że mężczyzna, gdyby tylko miał ciało, wyglądałby całkiem dostojnie na swój prosiakowaty sposób.
- Chyba mnie pan nie dosłyszał. Tu, u Świętego Hilare­go, to nauczyciele ryzykują. Żegnam.
Kasłając gwałtownie, głowa rozłączyła się, waląc czołem w konsolę. Siła uderzenia sprawiła, że na moment zawisła oszołomiona i zakołysała się w powietrzu, po czym powi­tała gości.
- Panowie, jestem Betjeman fFolkes-Ptarmigan, dyrektor tej żałosnej instytucji. - Na jego czole pozostał czerwony znak. - Czym mogę służyć?
Lon otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz Barry ode­zwał się pierwszy. Nie wiadomo co mógł wyprodukować ogłupiały, półpsi umysł jego przyjaciela.
- Panie ffolkes-Ptarmigan, jesteśmy z Hokpoku...
Oczy dyrektora natychmiast zwęziły się zachłannie.
Wspaniała szkoła. Co ja bym zrobił z połową tego bud­żetu? Kupiłbym willę na Majorce, może na greckiej wys­pie...
Wykonujemy pilną misję na rzecz szkoły. Jedna z wa­szych nauczycielek, Herbina Gringor, to absolwentka Hok-poku. Chcielibyśmy zamienić z nią słówko czy dwa, jeśli oczywiście to nie kłopot.
Barry dostrzegł, jak w umyśle ffolkesa-Ptarmigana obra­cają się trybiki. Quidpro quo — ręka rękę myje i tak dalej.
Oczywiście, panie... uch...
Barry Trotter. - Barry wyciągnął rękę. - A to mój to­warzysz, Lon Gwizzley. - Lon pomachał ręką.
Cześć.
Nie ten Barry Trotter?
Ależ tak.
Głowa rozpromieniła się jeszcze bardziej.
- Czytałem wszystkie twoje książki. — Uśmiech ffolke­sa-Ptarmigana przybrał niepokojące rozmiary. — Cóż za wspaniałe, lukratywne przygody. Zakładam, że ta będzie następna?
Barry'emu nie spodobał się kierunek, jaki przybrała roz­mowa.
- W pewnym sensie, to znaczy nie do końca. Wszystkie te książki to głównie bzdury.
Ffolkes-Ptarmigan zorientował się, że przesadził.
- Oczywiście, jak zawsze. A co do panny Gringor... - Głowa obróciła się i spojrzała na zegar ścienny; Barry i Lon mogli przyjrzeć się z bliska rzadkiemu wianuszkowi wło­sów i płatkom łupieżu, część z nich wzbiła się w powietrze
i powoli opadała na ziemię. Jak on się czesze? — zastanawiał się Barry. Lon nad niczym się nie zastanawiał, nie miał tego zwyczaju. — Panna Gringor kończy właśnie ostatnie zajęcia na dzisiaj, zoologię. Pozostał jeszcze kwadrans.
- Świetnie. Możemy tu zaczekać?
Ffolkes-Ptarmigan uśmiechnął się przymilnie.
- Ależ nie, nie, mój drogi panie Trotter, to nie Hokpok. Możecie śmiało wpaść do klasy. Nasi uczniowie są nie tylko mało magiczni, ale też wyjątkowo mało pilni. Ucieszy ich odmiana.
Głowa podpłynęła do półki, chwyciła zębami czerwony segregator i wyszarpnęła go, zrzucając na podłogę. Potem opadła, otworzyła okładkę i wilgotnym językiem zaczęła przerzucać kartki.
Yet'h thee... Ginja... - mówił cicho ffolkes-Ptarmigan. Skrzywił się, atrament smakował paskudnie. — Jest w sali dwieście siedem.
Ups. — Lon złamał właśnie jedną z maskotek dyrek­tora. Barry zazwyczaj traktował podobne incydenty jako znak, że czas znikać.
Bardzo dziękujemy, panie ffolkes-Ptarmigan. Postara­my się nie przeszkadzać jej w zajęciach - rzekł, kierując się ku drzwiom.
Nie, nie ma sprawy. — Ffolkes-Ptarmigan ponow­nie wzleciał w górę. - Zawsze chętnie pomogę wielkiemu Barry'emu Trotterowi. Z pewnością ty też odpłacisz mi się tym samym.
Barry odruchowo pomacał portfefl.
Wraz z Lonem wspięli się po schodach i potruchtali korytarzem. Przy każdym kroku wzbijał się w powietrze obłok drobnego, białego pyłu. Tynk? Gips? Chochlikowy pył? W odróżnieniu od parteru, który po prostu dziwnie pachniał, to piętro dowodziło jasno, że cały budynek wręcz domaga się natychmiastowej rozbiórki. Bardzo natychmia­stowej.
Zajrzeli przez okno do sali 207 i ujrzeli Herbinę w jej ży­wiole — za biurkiem, mówiącą innym co mają robić. Ubrana w porażająco nudną białą bluzkę, beżową spódnicę i takiż sztruksowy żakiet, stała przed najbardziej pozbawioną życia klasą, jaką Barry'emu zdarzyło się oglądać. Zdawało się, że głupota wręcz faluje nad ich głowami.
Co było nie tak z włosami Herbiny? Dopiero po chwili zorientował się, że niedawno musiała spróbować wypro­stować swe niesforne loki. Obecnie loki odrastały, tworząc efekt, który można by nazwać einsteinowskim.
Barry i Lon cichutko otworzyli drzwi, pomachali do Herbiny i usiedli w dwóch ostatnich ławkach. Lon, sta­nowczo za duży na swą ławkę, wywrócił ją z łoskotem.
„Przepraszam", wymówił bezdźwięcznie, gdy wszystkie głowy w sali zwróciły się w jego stronę.
- Uczniowie, to są dwaj, uhm, nauczyciele z innego mia­sta - oznajmiła Herbina. - Przyjechali z wizytacją. Mów dalej, Sally, odpowiadałaś właśnie na pytanie piąte – rzekła cierpliwie. - W jaki sposób pantera broni się przed smokiem?
Smukła dziewczynka z burzą jasnych loków, ubrana w zieloną bluzę, podniosła się nieśmiało.
- Pantera odgania smoka, bekając na niego — wyrecyto­wała z pamięci. - Smok nie jest w stanie znieść tego zapachu.
- Zgadza się, Sally. Kto zna odpowiedź na pytanie szóste? Niewielu z was odpowiedziało poprawnie. Trevor?
Barry zadrżał w duchu na widok głupkowatego, wynio­śle uśmiechniętego młodego Ciemniaka. Trudno byłoby znaleźć w jakiejkolwiek szkole lepszy argument za przywró­ceniem kar cielesnych.
- Pytanie szóste: odchody jakiego ptaka leczą kłopoty z oczami? Odpowiedź: caladriusa.
Osobiście wolę moje okulary, pomyślał Barry. Lon pod­dał się, zaprzestał wysiłków wciśnięcia się w ławkę i usiadł na podłodze, krzyżując nogi.
- Znakomicie, Trevorze, dziękuję. - Herbina zerknęła na zegar. — Do diaska, brakuje nam czasu, więc sama po­dam wam resztę odpowiedzi. Zanim jednak to zrobię, chcę, żebyście wiedzieli, że jestem bardzo niezadowolona z wyni­ków wczorajszej klasówki. By ją zaliczyć, musieliście tylko przeczytać wasze bestiariusze. To nietrudne i nie wymaga żadnej magii. Musicie jednak się przyłożyć - brak magii i lenistwo to fatalne połączenie. Pytanie siódme: jakiego
zwierzęcia boi się lew? Odpowiedź: koguta.
W klasie rozległy się chichoty, w tym także z ust Łona. Herbina posłała mu gniewne spojrzenie.
- Pytanie ósme: jak hiena wabi swoją zdobycz? Odpo­wiedź: naśladuje odgłosy ludzkich wymiotów i szlochów. Pytanie dziewiąte: jak żurawie latają w wietrzny dzień? Od­powiedź: jedzą sporo piasku i kamyków, które służą im za
balast.
Barry usłyszał, jak któryś z uczniów mamrocze pod no­sem: „Co za bzdury?". Racja, pomyślał.
Pytanie dziesiąte: jak bóbr unika schwytania? Odpo­wiedź: ścigany przez myśliwego wyrywa sobie jądra i ciska nimi w prześladowcę.
Trevor już to zrobił - rzucił któryś z uczniów; odpo­wiedziały mu głośne śmiechy.
Herbina postukała linijką w katedrę.
-Wystarczy. - Barry rozpoznał ostatnie rozpaczliwe próby młodej nauczycielki utrzymania porządku tuż przed dzwonkiem. - To, że mamy gości, nie oznacza, że możecie brykać.
Nagle klasa ryknęła chóralnym śmiechem. Parę osób za­częło pokazywać palcami Herbinę, która spojrzała w dół. Któryś z uczniów sprawił, że jej bluzka stała się niewidzialna.
-Jakie to sprytne z naszej strony. Używamy naszej skromnej wiedzy do tak niecnych celów? Proszę się przyj­rzeć, panie Palaver, i tak pan za to zapłaci, więc równie do­brze może pan wiedzieć za co.
W obliczu półnagości nauczycielki część uczniów zaru­mieniła się, lecz kilku chłopców o wyraźnym zaroście wpa­trywało się w nią z uznaniem. Barry pożałował Herbiny; współczuł jej, że musi mieć do czynienia z taką bandą. Z su­rową miną wyrzuciła ucznia z klasy.
Jej bluzka zaczęła powoli odzyskiwać barwę.
- A teraz pytanie dodatkowe. Ponieważ nikt nie udzielił prawidłowej odpowiedzi, sama będę musiała ją przeczytać. Wszyscy wiedzą o istnieniu włócznika, latającego węża, który rzuca się na swą ofiarę niczym włócznia...
Czyjaś ręka wystrzeliła w górę.
- Jest podobny do dzidy. - Ręka opadła.
- Owszem, ale na przyszłość, Murphy, zaczekaj, aż cię wywołam. Za dodatkowe punkty wymień dwie inne ciekawostki dotyczące węży. Oczywis'cie może ich być wiele, to tylko kilka przykładowych: nim zaczną pić wodę, węże wy­pluwają swój jad do dziury; wąż nigdy nie zaatakuje nagiego mężczyzny; jeśli wąż oślepnie, może się wyleczyć, jedząc koper włoski; jeżeli wąż wypije ślinę głodującego człowieka,
umrze; i wreszcie istnieje odmiana dwugłowego węża, który
potrafi toczyć się niczym obręcz.
Zadźwięczał dzwonek. Herbina krzyknęła do klasy:
- Na jutro przeczytajcie rozdział o rybach! — Odpowie­działy jej jęki. — Zrobię sprawdzian. - Kolejny, głośniejszy jęk.
Herbina podeszła do Barry'ego i Łona.
Kiedyś widziałem węża obręcz - powiedział podnie­cony Lon.
Nieprawda, Lon. Czemu zawdzięczam tę paskudną ingerencję, chciałam powiedzieć: niespodziewaną przyjem­ność? Jeśli chodzi o udział w dokumencie telewizyjnym, odpowiedź nadal brzmi: nie.
Nam także miło cię widzieć, Herbino — powiedział Barry. - To dość długa historia. Możemy gdzieś pogadać?
Gdy powiedziałeś to do mnie ostatnio, Barry Trotterze, skończyłam z poszarpaną bluzką i butami śmierdzący­mi pawiem.
Zupełnie nie pamiętam - bronił się Barry.
Nie dziwi mnie to, panie boski-koktajlowski. — Herbi­na westchnęła. - Chodźcie za mną, pójdziemy do saloniku.
Parę chwil później siedzieli już razem na niewygodnych plastikowych krzesłach w zadymionym, brudnym pomiesz­czeniu. Czy istnieje cos' bardziej przygnębiającego niż ba­nalne plakaty motywacyjne? Jeśli tak, Barry nie chciał tego poznać.
- Kawy? - Herbina uniosła dzbanek, nikt się nie ode­zwał. Napełniła zatem styropianowy kubek cuchnącą cieczą o konsystencji syropu. - Jestem uzależniona – dodała radośnie, przyznając, że każdy, kto z własnej woli wypiłby coś takiego, jest w istocie niewolnikiem Demonicznego Ziarna.
Odstawiła dzbanek i postukała w kubek różdżką; zawar­tość pojaśniała jak po dodaniu kilku opakowań śmietanki. Herbina uniosła kubek do ust, Barry tymczasem masował kostkę, która czuła się już lepiej. Lon wypisywał swoje imię w kupce cukru.
Co zatem się dzieje? Czy Ten, Który Śmierdzi znów coś miesza? - spytała Herbina.
Nie, Vielokont nie ma z tym nic wspólnego - odparł Barry. - A jeśli ma, to ja nic o tym nie wiem.
Gdy wyjaśnił sytuację, Herbina zakołysała w dłoniach kubkiem mazi.
I chcesz, żebym pomogła?
Tak. Lon jest miły i... wierny... ale sama wiesz. Nawet wróbel wygrałby z nim w scrabble.
-1 ja mam być mózgiem całej operacji - domyśliła się Herbina, po czym z uśmiechem zaczęła liczyć coś w myś­lach. - Prawdę mówiąc, mam parę dni wolnego. Może po­żałuję, zawsze żałuję, ale co mi tam.
- Super. — Barry odetchnął z ulgą. - Będzie jak za daw­nych dobrych czasów.
Uśmiech Herbiny nieco przygasł.
- Nie całkiem, Barry. Nie każdy jest marką handlową uwielbianą przez miliony. Niektórzy z nas muszą zarabiać na życie.
Barry znalazł się na znajomym terytorium. Chciał wyjaś­nić, że wcale nie ma pieniędzy, że dostał tylko odrobinę na początku i jeszcze trochę po każdej rozmowie z autorką. No i kasę z reklam, ale po vielokonckim ataku trądziku wszyst­kie wycofano*. Lubił jednak uchodzić za bogacza.
- Moja cena to spłata pożyczek studenckich — oznajmiła Herbina. - Rodzice pracują w państwowej służbie zdrowia i potrzebuję każdego grosza.
Rodzice Herbiny byli dentystami holistycznymi, a den­tysta, który odmawia usunięcia zęba z naturalnego ekosy­stemu, nie zarabia zbyt imponująco.
Lon natychmiast wyczuł atmosferę.
- Tak, Barry, a ja chcę pięć dolców. — Nikt go nie słu­chał.
-Ale, Herbino — zaprotestował z paniką Barry - ja nie...
Zatem ja też nie.
Bądź rozsądna, Herbino.
Ależ jestem, Barry. - Powoli, z trzaskiem rozprostowa­ła palce. Barry rozpoznał ten gest z wielu wcześniejszych okazji, gdy Herbina trzymała kogoś - zwykle jego — za męs­kie klejnoty i powoli ściskała je w garści.
No dobra, dobra.
Co do szczegółów, odsyłam do czwartej części serii, Barry Trotter i Pryszcz ognia

Masz plan?
Tjswszc. mam plan. Porwiemy J.G. Rollins i ukryjemy ją gdzieś. Jeśli nie przerwą kręcenia filmu, zamienimy ją w guacamole.
Herbina skrzywiła się.
To dość krwawy pomysł, nie sądzisz? J.G. zawsze wy­dawała mi się osobą rozsądną. Najpierw znajdźmy ją i po­prośmy grzecznie.
A jeśli się nie zgodzi?
Wtedy ją porwiemy, lecz żadnego guacamolowania. To zanadto w stylu lorda Vielokonta.
Uniosła kubek, by pociągnąć łyk. Nagle krzyknęła, od­pychając go i zrzucając na ziemię.
- Co się stało?
Lon i Barry patrzyli zdumieni, jak Herbina miota się po pokoju, plując i wycierając wściekle usta. W odpowiedzi wskazała kubek z kawą. Dławiąc się, wypadła za drzwi tak szybko, jak tylko pozwalały jej wygodne buty.
Chłopcy zajrzeli do styropianowego kubka i ujrzeli ucho, tak blade i wysuszone, że musiało należeć do trupa. Kawa nie tylko nie nadawała się do picia, była pełna ciemniackiej magii! A teraz ktoś poznał ich plan. Barry z wściekłością złapał kubek.
- Idź, powiedz lordowi Vielokontowi, że śmierdzi jak kiepskie chińskie żarcie! - wrzasnął, a potem wylał zawar­tość do zlewu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ania93
Książniczka



Dołączył: 24 Kwi 2006
Posty: 646
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 19:01, 21 Maj 2006    Temat postu:

ROZDZIAŁ 5
Gdy cała trójka opuściła szkołę, Barry odwrócił się do Herbiny.
-Jak najłatwiej dotrzeć do Szkocji? Może pojedziemy magicznym autobusem?
- Ugh. - Herbina wzdrygnęła się; nie znosiła magicznych autobusów. Ponieważ jej rodzice byli Gumolami, mu­siała siedzieć z tyłu. - Gdy ostatnio jechałam czymś takim, duch Keitha Moona oblał mnie tanią wódą. Śmierdziała tak bardzo, że musiałam spalić sukienkę.
-W porządku. Może zatem użyjemy gumolskiej ma­gii? - Barry wystawił kciuk.
Nie moglibyśmy znów pojechać żywopłotką? - wtrącił Lon. - Proszę.
Nie! - warknął Barry; na samą myśl żołądek ścisnął mu się gwałtownie.
Chwileczkę. - Herbina zaczęła grzebać w swej małej, eleganckiej torebce. - Aha! - Wyciągnęła z niej płaską, me­talową puszkę wielkości dłoni. - Tabaka podróżna.
- Ma się po niej odlot? - spytał Barry.
Herbina skrzywiła się.
- Zamknij się, minimózgu. Tabaka podróżna pozwala pokonywać duże odległości bez „mglenia".
Rozkraplanie i skraplanie (zwane wulgarnie mgleniem) to metoda, dzięki której czarodzieje i czarownice przenoszą się z miejsca na miejsce, szybując z wiatrem jako rozumne obłoczki wilgoci - oczywis'cie gdy otrzymają licencję. Lon już dawno skończył szesnaście lat, lecz jego tępy psi móż­dżek nie zachwycił Departamentu Usług Kropelkowych. Barry uważał, że to okropnie niesprawiedliwe — w najgor­szym razie Lon pogoniłby parę samochodów — ale rozkra­planie bez licencji stanowiło poważne wykroczenie. Toteż mglenie nie wchodziło w rachubę.
- Działa następująco. Wciągacie trochę do nosa i... Zna­cie to uczucie kiedy kichnięcie wystrzela z waszego nosa z prędkością zydionów kilometrów na godzinę?
-Tak.
- Tabaka podróżna sprawia, że kich staje w miejscu, a wy się poruszacie.
Bomba! - Lon sięgnął po srebrną puszkę. Herbina zręcznie go zablokowała.
Zaczekaj, Lon. Najpierw zdejmijcie skarpetki.
Słucham? - zdziwił się Barry.
Po prostu to zróbcie, dobrze?
Lon złapał kołnierzyk i zaczął ciągnąć.
- Nie, Lon, nie koszulę, skarpetki.
Obaj chłopcy usiedli na ziemi, rozwiązując buty (buty Łona zapinały się na rzepy). Szybko ściągnęli skarpetki. Herbina stała nad nimi z wyniośle fachową miną. Barry
zapomniał, jak bardzo wkurzało go jej ciągłe komendero­wanie.
- Dajcie mi je. Rany, Barry, słyszałeś kiedyś o czymś takim jak pralka? Twoje skarpetki są tak sztywne, że się nie zginają. A teraz stańcie obok siebie. Lon, unieś lewą rękę, Barry prawą. - Wzięła skarpetkę i związała ich przeguby. -
Teraz stopy.
Gdy zostali połączeni, zajęła miejsce obok Łona i przy­wiązała się do jego wolnej dłoni i stopy.
To po to, żebyśmy nie polecieli w różne strony. Którę­dy do Szkocji?
Chyba tędy - odparł Barry. Obrócili się dziewięćdziesiąt stopni w lewo.
A, byłabym zapomniała.
Herbina wyjęła z torebki okulary przeciwsłoneczne i na­łożyła je. Był to klinowaty kawałek brązowego plastiku, ty­powe okulary starszej pani. Barry parsknął wzgardliwie.
- Śmiej się do woli, palancie - odparła Herbina. – Te magiszkła pozwolą mi zobaczyć dom J.G. Rollins. Kupiłam je u Searsa. Wszyscy gotowi? Weźcie szczyptę. Pamiętajcie, gdy zaczniemy opadać, wciągnijcie kolejną porcję. Gotowi?
Teraz, już! Wciągać.
Lon kichnął pierwszy i wystrzelił w powietrze, wlokąc za sobą pozostałą dwójkę. Barry miał wrażenie, że zaraz wyrwie mu rękę. Potem on też kichnął i odkrył, iż ciągnięcie jest znacznie wygodniejsze niż bycie ciągniętym. W powietrzu panował lekki chłód, ale przynajmniej nie padał deszcz.
Po kilku kichnięciach znaleźli się wysoko w górze i uj­rzeli pod sobą panoramę biedy i bezprawia. Szkoła stała w wyjątkowo złej dzielnicy - trzech chłopaków podpalało właśnie porzuconą kanapę, złodziej przerwał włamanie do samochodu i gapił się na nich. Gospodyni domowa pstryk­nęła im fotkę z tylnych drzwi domu. Barry skrzywił się jej na złość, a ona odpowiedziała wulgarnym gestem. W koń­cu proszek Herbiny zadziałał w pełni i postaci się oddaliły.
Lecieli naprzód, szybko wypracowawszy rytm. Bar­ry i Lon kichali potężnie, dostarczając rozpędu, Herbina znacznie częściej i z pewną elegancją, w razie konieczności korygując kierunek lotu niczym silniki pomocnicze pojaz­du kosmicznego.
Lon zobaczył je jako pierwszy. Dwa smoki, Irlandz­kie Whiskoddechy, zabawiały się z samolotem. Uderzając z rozmachem skrzydłami, unosiły się obok odrzutowca peł­nego Gumoli, teraz bez wątpienia wahających się pomiędzy tradycyjną niewiarą i paraliżującym strachem. Smoki ziały ogniem w silniki, jakby chciały sprawdzić, jak bardzo zdo­łają rozgrzać samolot, nie wysadzając paliwa.
Przez kilka minut przyglądali się ich zabawom. Tym­czasem samolot rozpaczliwie próbował uniknąć smoków, a te z łatwością utrzymywały swe pozycje. W końcu Barry uznał, że ma dosyć. Wyciągnął różdżkę i celując między kichnięcia, krzyknął:
- Cumulus!
Smoki natychmiast zamieniły się w puszyste białe obłocz­ki. Przez moment rozglądały się zaskoczone, po czym się rozpłynęły.
Powinni być już blisko. Herbina przeniknęła wzrokiem uzbrojonym w pańciowate okulary i ujrzała bajeczną po­siadłość J.G. Rollins. Wskazując w dół, pokiwała głową. Lon miał właśnie potężnie kichnąć, lecz w ostatniej chwili
Barry sięgnął wolną ręką i zasłonił mu nozdrza. Przez jed­ną straszliwą sekundę zastanawiał się, czy zablokowane kichnięcie nie oderwie Łonowi głowy. Nic takiego się nie stało, lecz z otworów po bokach wystrzeliły strumienie powietrza, łopocząc gwałtownie nausznikami. Ze śmie­chem opadli niczym liście na piasek, pozostawiając za sobą smugę skarpetkowego cuchu. Herbina i Barry zaczęli się odwiązywać.
— I co myślisz o tabace podróżnej? — spytała.
- Lepsza niż żywopłotka, ale bolą po niej zatoki. - Ob­macał twarz, która rozgrzewała się i zaczynała boleć jak diabli. - Zupełnie jakbym wypchał je sobie papierem ściernym.
- Ale przynajmniej nie musieliśmy wdrapywać się na bramę.
Herbina wskazała ręką ciężkie ogrodzenie z kutego żela­za. Po jednej stronie ciągnęło się pasmo plaży szerokie na dwadzieścia pięć metrów i niknące w niewiarygodnie błę­kitnej wodzie, po drugiej wilgotna, iskrząca się rosą zieleń Szkocji.
Wzrok Herbiny przyciągnęło coś białego u stóp ogro­dzenia.
- Spójrzcie, to królik! - krzyknęła. Pojawienie się ka­raibskiej plaży w samym środku Szkocji wyraźnie go za­skoczyło (i bez wątpienia wiele innych miejscowych stworzeń). - Utknął.
— Ocalę go, hau! — Lon puścił się biegiem, pozostali po­dążyli za nim.
Królik zaklinował się pomiędzy dwoma słupkami (Barry zauważył, że z ich czubków tryskają płomienie). Lon chwy­cił je na wysokości ramienia, sprawdzając swą siłę. Było to
dziwne uczucie - po stronie plaży metal był boleśnie gorą­cy, po stronie łąki zimny. Pociągnął, ale bez skutku.
Wygląda na to, że będę musiał użyć tego - oznajmił, wyciągając różdżkę. Pokrywały ją miękkie, kolorowe nalep­ki z Tymoteuszem, Toffikowym Tramwajem i Bradleyem, Brązowym Dinozaurem.
To nie najlepszy pomysł - wtrącił szybko Barry. Lon i jego różdżka przez te lata pozostawili po sobie solidny szlak mimowolnego zniszczenia. - Może powinieneś...
Lon nie słuchał, ukląkł. Przerażony królik dygotał, wy­bałuszając czerwone oczy.
- Śliczny króliczek. Wyciągnę cię stąd, śliczny króliczek. Auu! - Przestraszone zwierzątko ugryzło go w palec. - Aaaa! -wrzasnął Lon, wkładając go do ust. –
Ty pierdzielcu!
Lon wycelował różdżkę w królika i czerwony promień natychmiast zamienił gryzonia w gulasz. Uświadamiając sobie, co zrobił, Lon wybuchnął płaczem.
Herbina próbowała go pocieszyć.
- No już, już, Lon. Nie płacz.
-Wy dwoje, dajcie spokój - rzucił niecierpliwie Bar­ry. -Tu jest gorąco.
- Tak - wyszlochał Lon, jego łzy przestały płynąć. – Mogę zdjąć czapkę?
-Nie. Chwileczkę, zaczekaj. - Herbina znów sięgnęła do torebki i wyciągnęła gumowy czepek kąpielowy. — Załóż to jeśli chcesz. Miałam zamiar dziś po południu pójść na wodny aerobik, nim mnie porwaliście.
- Dzięki — odparł Lon. Barry nie był pewien czy to właś­ciwa odpowiedź, ponieważ biały, gumowy czepek z falban­ką wyglądał na nim jeszcze śmieszniej niż czapka.
Hej, Herb, co się tu dzieje? To miejsce nie wygląda mi na Szkocję.
Kiedy J.G. odniosła pierwszy sukces, wynajęła magicz­nych architektów, by stworzyli jej małą karaibską samot­nię. Zrobili to w zamian za częste wzmianki w następnym tomie. Teraz zarabiają krocie, sprzedając fanom miniatu­ry posiadłości Rollins. - Herbina wstała, otrzepując plecy z piasku. - Sprzedają ich tak dużo, że zaczyna to powodo­wać globalne ocieplenie. Piszą o tym w gazetach.
- Gazety kłamią - oznajmił Barry. - Piszą to, co im każą korporacje.
Herbina parsknęła wzgardliwie.
— Powtarzasz to odkąd skończyłeś piętnaście lat i nawet wtedy brzmiało to głupawo, ty pozerze.
Barry szykował właśnie retortę, która w końcu pokaza­łaby Herbinie, jak działa ten świat, ale nagle ujrzał grupkę ludzi na plaży.
Spytajmy ich, jak znaleźć zamek Rollins - zapropo­nował.
Dobry pomysł - zgodziła się Herbina.
Gdy się zbliżyli, rozpoznali owych ludzi; byli to skuci Smieciożercy. Uwięzionych wyznawców lorda Vielokonta pilnował brzuchaty czarogliniarz w lustrzankach, żujący tytoń i bez przerwy przeklinający. W dłoni trzymał smycz zaślinionego, szesnastogłowego psa.
— Lepiej mi tu żryjcie, inaczej Fin może mi się wymk­nąć — rzucił. — A tego byście nie chcieli, co nie?
- Mmhfhth - odpowiedzieli chórem Smieciożercy; każ­dy z nich z zapałem rozgryzał kamienie, i potem wyplu­wał na plażę drobniutki piasek. Ministerstwo Magicznego Więziennictwa zdobyło lukratywny kontrakt na poszerza­nie plaży J.G.
- Przepraszam, panie oficerze - odezwała się Herbina. - Mógłby pan pokazać nam drogę do posiadłości Rollins? - Kilka głów piekielnego ogara — tych, które nie sku­
bały innych po uszach - spróbowało obwąchać tyłek Łona. Lon uczynił to samo.
Jeden z więźniów rozpoznał Barry'ego i rzucił się na niego.
- Panie Trotter, musi mi pan pomóc. Zostałem wrobio­ny! - Jego oddech cuchnął ziemią, z każdym słowem na twarz Barry'ego bryzgały nowe drobinki błota.
Gliniarz jedną tłustą ręką odciągnął nieszczęśnika.
- Wracaj do żucia, amigo — rzekł przeciągle. — To tam, pszę pani - dodał, zwracając się do Herbiny i gestykulując tajemniczo. - Spytałbym was, co tu robicie, ale skoro to sam wielki Barry Trotter...
Zaklęcie gliniarza sprawiło, że nagle ujrzeli w dali impo­nujące skupisko stiuków i ozdobnych płytek.
- Dziękuję, panie oficerze - powiedziała grzecznie Her­bina i ruszyli w tamtą stronę. Lon galopował na przodzie.
Podczas marszu Barry próbował zagadnąć swoją towa­rzyszkę.
Jak ci się uczy buców? Lubisz to? Herbina pociągnęła nosem.
Prawidłowo nazywa się ich marginalnie magicznymi. Barry uznał, że ma już dosyć tego tematu, lecz Herbina
ciągnęła niezrażona:
- Marginalnie magiczni Gumole odgrywają bardzo ważną rolę w naszej gospodarce, zwłaszcza w gwałtownie rosnącym sektorze usług. Święty Hilary pozwala im zdobyć niezbędną wiedzę i umiejętności konieczne do znale­
zienia prawdziwej, satysfakcjonującej pracy. Dwadzieścia lat temu mogli co najwyżej zarobić parę groszy jako kos­metyczki czy iluzjoniści na dziecięcych imprezach. Teraz mogą żyć godnie.
Słuchanie Herbiny często przypominało oglądanie kab­lówki ustawionej na wyjątkowo nudny kanał.
- Dziękuję, matko Tereso. Spójrz, Lon dotarł już niemal do drzwi. Lepiej go dogońmy. Ścigamy się!
Pół kilo piasku w każdym bucie później Barry i Herbina dołączyli do Łona przed drzwiami dość skromnego domu zbudowanego z gipsu.
Nie wygląda szczególnie bogato - zauważył Barry. -1 Sądziłem, że ona ma kasy jak lodu.
Mogę zapukać? - zapytał podekscytowany Lon.
Użyj kołatki - poradziła Herbina.
Na drzwiach wisiała mosiężna kołatka w kształcie pięści; gdy tylko Lon jej dotknął, zadźwięczał dzwonek.
O, jest magiczna - zauważyła Herbina.
O, jest głupia - odpalił Barry.
Chwilę później drzwi otwarły się i ujrzeli przed sobą wy­sokiego mężczyznę w trzyczęściowym garniturze.
~ Czym mogę służyć? - spytał z pompatyczną miną, unosząc wysoko grube czarne brwi. Barry zauważył, że ma na czole plamy wątrobowe, i zaczął je liczyć.
- My do pani Rollins. Zastaliśmy ją? - spytała Herbina.
Czy ona was oczekuje? - zapytał lokaj; jego brwi sko­jarzyły się Barry'emu z gąsienicami.
Uhm, nie. — Drzwi zaczęły się zamykać. — Ale to bar­dzo ważne, musimy z nią pomówić. — Drzwi zamykały się coraz szybciej. - Jesteśmy fanami jej książek.
Teraz pozostała już tylko szczelina.
-To jest Barry Trotter! - rzuciła z desperacją Herbina, popychając Barry'ego naprzód tak, że z hukiem uderzył w zamykające się drzwi.
- Hej, to moja głowa!
Drzwi natychmiast otwarły się szeroko.
Błagam o wybaczenie. Wejdźcie, proszę, zaprowadzę was do salonu.
Dziękuję - odparła Herbina, lekko poirytowana fak­tem, że nazwisko Barry'ego jak zwykle zdziałało cuda. Za­częła zdejmować buty. - Jedną chwilunię, nie chcemy na­nieść piasku.
Lokaj machnął ręką.
- Nieważne. Jest magiczny, sam zniknie.
Dwadzieścia dwie plamy, pomyślał Barry. Mam nadzie­ję, że umrę, nim zacznę tak wyglądać. Czy brwi lokaja aby się nie poruszyły? To faktycznie gąsienice!
Mężczyzna zaprowadził ich do pomieszczenia przypomi­nającego hol wejściowy średniowiecznego zamczyska. Her­bina zatrzymała się w progu, patrząc to na skromny gips na zewnątrz, to na ogromną, imponującą, kilkusetletnią konstrukcję w środku.
- No chodź - szepnął Barry. - Zachowuj się, jakbyś już wcześniej widywała magię.
W takich sytuacjach z Herbiny zawsze wyłaziła Gumolka.
Podążyli za lokajem szerokim korytarzem. Mężczyzna zdjął gąsienice z czoła i wsadził do kieszeni. Wokół sie-i bie widzieli ciemne stare drewno, bogate gobeliny, stare, ponure obrazy przedstawiające starych bladych ludzi. Tak mógłby wyglądać Hokpok, pomyślał Barry, gdyby nie cią­głe zniszczenia, wizytówki pozostawione przez kolejne po­kolenia uczniów.
Lokaj otworzył drzwi wiodące do wielkiej sali. Z uchwy­tów na ścianach zwieszały się proporce ozdobione herbem rodziny Rollinsów: lwem i jednorożcem na złotym polu ze śrubą i szklaną kulą oraz mottem: Semper ubi sub ubi.
Zaczekajcie tutaj - powiedział lokaj. - Przyprowadzę pana domu.
Pana?
Dziękuję. - Herbina dygnęła lekko, a Barry szturchnął ją łokciem.
Lokaj odszedł bez słowa.
- Kretynko - syknął Barry - to tylko lokaj.
Lon tymczasem zawędrował na drugą stronę sali, obok wielkiego kominka. Podeszli do niego i wyciągnęli się wy-' godnie na wielkiej, skórzanej kanapie.
Na kominku płonął niedający ciepła zielononiebieski ogień. Kolory Slizgorybu, pomyślał Barry. Obok kraty uj­rzał niewielkie pokrętło z napisami: chłodno, ciepło, go­rąco, piekielnie i nie bądź Śmieszny. Było ustawione na chłodno, podkręcił je do gorąco. Z kominka wypłynęła fala rozgrzanego powietrza.
- Hej. - Lon uniósł wzrok znad kuli śnieżnej. – Przez ciebie zapocę czapkę Herbiny.
- Błe - rzuciła Herbina. - Barry, przykręć ogień.
Barry ze złowieszczym uśmiechem już miał podkręcić
temperaturę na piekielną, gdy jego pytakrzyk zapulsował. Odwrócił się i ujrzał po drugiej stronie sali aż nadto zna­jomą postać. Błyszczący hełm z pikelhaubą, niewiarygod­nie krzaczasty wąs, pierś pokrytą wymyślonymi medala­mi, lśniące świńskie oczka wciśnięte niczym dwie jagódki w pięć kilo łoju.
- Znów się spotykamy, Trotter. Gotuj się na śmierć.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mila
Poczytująca



Dołączył: 15 Kwi 2006
Posty: 80
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 15:33, 24 Maj 2006    Temat postu:

Eh ja to całe czytałam. Wogóle mi się nie podobało Sad

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Forum o książkach nie tylko dla nastolatek Strona Główna -> Kosz Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
Appalachia Theme © 2002 Droshi's Island